Share
 

 Meredith Baratheon

Go down 
AutorWiadomość
Meredith Baratheon
Meredith Baratheon
Wiek postaci : 27 dni imienia
Stanowisko : Matka Lorda Burzy, siostra Lorda Hightowera
Miejsce przebywania : Królewska Przystań
https://ucztadlawron.forumpolish.com/t548-meredith-baratheonhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t550-meredith-baratheonhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t594-we-are-made-of-those-who-have-built-and-broken-us

Meredith Baratheon Empty
Temat: Meredith Baratheon   Meredith Baratheon EmptyNie 15 Gru - 14:58


Meredith Baratheon
Beware the patient woman, 'cause this much I know
No one calls you honey, when you're sitting on a throne


8 VIII 138
Wdowa
Stare Miasto
Lannister
Wiara Siedmiu
173cm | 64kg
ft. Adelaide Kane

Statystyki
Siła: 50
Precyzja: 20
Zręczność: 20
Zwinność: 40
Inteligencja: 80

Odporność: 60
Żywotność: 110
Wytrzymałość: 70
Umiejętności
Blef: 41
Charyzma: 50
Jeździectwo: 20
Logika: 41
Percepcja: 26
Taktyka: 10
Siła woli: 61
Zastraszanie: 16
Walka wręcz: 20

Ekonomia: 30
Etykieta: 15
Język obcy (starovalyriański): 9
Sztuka (śpiew): 26
Sztuka (gra na harfie): 35
Biografia
There are no happy endings.
Endings are the saddest part
So just give me a happy middle
And a very happy start


Wiele słów powinno pozostać niewypowiedzianych.
Niektóre przysięgi, obietnice powinny były zatrzymać się na języku i nigdy go nie opuszczać. Groźby i przekleństwa powinny były uwięznąć w gardle, dusząc nas aż do schyłku sił. Powinniśmy byli je spisać krwią na papierze, grubym jak nasza skóra i twardym jak nasz upór, a potem rzucić w ogień i patrzeć jak płoną. Obserwować jak wióry wirują ponad płomieniami, zupełnie jak słowa, które rzucaliśmy na wiatr z taką łatwością. Ślepo wierzyliśmy, że jesteśmy niezniszczalni, rzucając rękawicę bez cienia wahania, licząc, że los ją podniesie i stanie z nami twarzą w twarz. Wierzyliśmy, że jesteśmy jego panem i stwórcą, jego końcem i początkiem. Byliśmy niezłomni, dumni i przepełnieni nadzieją, której matkę znaliśmy, ale której wyrzekaliśmy się aż do ostatniej chwili.  Nie chcieliśmy się przyznać do własnych słabości, bo byliśmy przekonani, że ich nie posiadamy, więc parliśmy przed siebie nie patrząc wstecz. Liczyła się tylko droga do celu, nawet jeżeli była usłana trupami.
A potem poległeś.
I ja razem z tobą.

Once a mistake, twice just foolish;
Comes to you, I’m so naïve.
Whatever you say - I’ll do it,
Moth to flame, you take the lead


Naiwna i nieustraszona. Najgorsze możliwe połączenie.
Kiedy natura miesza ze sobą ślepą wiarę i odwagę, nie spodziewasz się, że wróży ci długie życie. Raczej sądzisz, że sobie z ciebie kpi i wystawia cię jako pionka na planszy zwanej światem tylko po to, żeby popatrzeć, jak owa wybuchowa mieszanka pcha łapy prosto w ogień, a potem wystrzeliwuje w powietrze, kończąc żywot w co prawda spektakularny, ale niestety szybki sposób. Nie liczysz na świetlaną przyszłość dla takiego bożego eksperymentu, więc przynajmniej nosisz w sobie nadzieję, że jak ktoś już mu zaproponuje skok z wysokości, to przynajmniej będzie miał miękki upadek.
Taka właśnie była Meredith. Czy raczej Merry, bo niczego nienawidziła bardziej niż swojego imienia.

Nie była głupia, była po prostu łatwowierna. Każdą zasłyszaną rzecz brała za prawdy objawione, bo za młodu nawet nie przechodziło jej przez myśl, że ktokolwiek mógłby próbować ją okłamać. Jeśli połączymy to z dorastaniem w towarzystwie dwóch starszych braci, mamy gotowy przepis na katastrofę. Kiedy podpuszczali ją, żeby coś zrobiła, nawet nie zastanawiała się dwa razy nad sensem propozycji, po prostu skakała na głęboką wodę. Po pewnym czasie orientowała się oczywiście, że ich pomysły nie zawsze wychodziły ich trójce na dobre, ale zazwyczaj działo się to dopiero wtedy, kiedy konsekwencje jej czynów stawały się na tyle realne, by czuła oddech gniewu rodziców na swoim karku.
Stąd też po kilku latach regularnych kar i reprymend stała się cokolwiek sceptyczna wobec osób wokół siebie. Pogodziła się ze świadomością, że wierzy ludziom zbyt pochopnie, więc gwoli zasady „przezorny zawsze ubezpieczony” wątpiła w słowa innych od samego początku, by w razie ewentualnych prób wpuszczenia ją w maliny mogła z nich wyjść obronną ręką. Bracia, szczególnie najstarszy z nich, nadal byli dla niej wzorem do naśladowania i pionierami przecierania szlaków dorastania, jednak przestała ufać im na słowo i gdy proponowali jej jakąś głupią akcję, zgadzała się pod warunkiem, że oni zrobią to pierwsi. Ten sprytny trik zminimalizował wpadki do nieuniknionego minimum – czasem udawało się im ją przechytrzyć mimo wszystko, albo w drodze łutu szczęścia, albo długich misternych knowań. Z pierwszym nie mogła nic poradzić, na walkę z drugim była jeszcze za mała. A kiedy w końcu dorośli, wycinanie sobie żartów nie było już na miejscu.

Call me young and call me reckless;
Let a stranger close to me
Just one look and I knew better,
Promised sights I’ve never seen

Im starsza się stawała, tym mniej łudziła się, że świat będzie dla niej cokolwiek łaskawy. Nie sądziła, że oszczędzi ją w drodze wyjątku i uśmiechając się wielkodusznie pozwoli na życie w taki sposób, w jaki sama sobie wybierze. Obowiązek wobec rodu i jasne sygnały ze strony rodziców nie pozostawiały jej żadnych złudzeń. Wiedziała, że prędzej czy później zostanie sprzedana jak bydło jakiejś innej rodzinie, wciśnięta w ręce mężczyzny, którego przy odrobinie szczęścia może zobaczy choć raz przed faktycznym weselem, a jeżeli bogowie pozwolą, to może nawet nie będzie jej mocno bił. Nie była fanką takiego porządku rzeczy, patriarchicznych ustawek za plecami kobiet, które zazwyczaj miały do powiedzenia tyle, co skazańcy prowadzeni na szafot. Nie miała jednak zamiaru przeciwstawiać się całemu systemowi, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że będzie w tym równie skuteczna jak w walce z wiatrakami. Dlatego z czasem wypracowała mechanizm robienia niezbędnego minimum w roli najstarszej córki lorda Hightowera, który obnosił się z tytułami i honorami rodowymi tak szumnie, jakby poza nimi nic innego nie posiadał. Kazania i przechwałki na temat znamienitości ich przodków oraz obecnych wpływów czy koneksji swojej rodziny wpuszczała jednym uchem, a drugim wypuszczała. Wtedy jeszcze nie była świadoma, że dorastanie w takim środowisku wystarczy, by sztucznie napompować jej ego, bo była wręcz przekonana, że szczelnie zamyka się przed tym czczym pieprzeniem. Udawała, że grzecznie przyjmuje je do wiadomości, obiecywała, że zrobi wszystko, by przynieść im chwałę i powód do dumy, a potem przyrzekała, że się nie zawiodą.
Po czym i tak robiła swoje.
Trzymała się braci nieustępliwie, nawet jeżeli wszyscy wokół jej powtarzali, że chłopcy nie są towarzystwem dla panienki w jej wieku. Absolutnie nie mogła pojąć, w jaki sposób miałoby ją spaczyć przebywanie z nimi – że co, bali się, że może zacząć snuć ambitne plany o posiadaniu własnego zdania i wcielaniu go w życie? Albo gorzej, zorientowałaby się, że świat wielkich mężczyzn jednak nie jest tak trudny to zrozumienia i kobieta wcale nie ustępuje im w intelekcie lub percepcji? Zasłaniali się latami tradycji i durnymi prawami natury, przedstawiając ją jako przedstawicielkę tej piękniejszej, ale i słabszej płci, ciągle zwracając uwagę, że jakiekolwiek odstępstwa od reguły są okazem braku szacunku wobec przodków, którzy w pocie czoła budowali nie tylko tę przecinającą niebo latarnię, ale również bezmyślne zasady moralne, zabobony i przede wszystkim – świat prosto z męskiej, kruchej fantazji. Wiedziała, że w pojedynkę niczego nie zmieni, wiedziała, że prędzej dogada się z murami Starego Miasta niż z propagatorami tej wspaniałej myśli. Jednak to wcale nie oznaczało, że musiała w to wszystko wierzyć. Siłowała się z braćmi na rękę, nawet zdarzało się, że wzajemnie spychali się ze schodów i wyrywali sobie krzesła spod tyłków. Wszystko, co nie przystoi damie, było dla niej codziennością, oczywiście tak długo, jak nikt ważny tego nie widział. Ojciec w pewnym momencie przyjął taktykę próbowania znudzenia Merry sprawami mężczyzn, licząc naiwnie, że jeżeli posadzi ją przed książkami o ekonomii i podbojach wojennych, to będzie żałowała, że w ogóle to zaczęła. Było zupełnie inaczej, bo Meredith od dziecka wchłaniała wszelkiego rodzaju książki, uważając wiedzę za walutę cenniejszą od pieniędzy.

I wanna be a bottle blond;
I don’t know why, but I feel conned
I wanna be an idle teen,
I wish I hadn’t been so clean

Odkąd pamiętała, jej specjalnością były gry. Nie mowa tu jednak o maltretowaniu strun harfy przy akompaniamenicie własnego śpiewu, czy o ogrywaniu przyjaciół w karty, bo chociaż wychodziło jej to całkiem przyzwoicie, nie miało to zbyt wielkiego wpływu na jej życie. Najważniejszą z nich wszystkich, i zarazem jej personalną faworytką, była gra pozorów.
Jedni nazwaliby ją dwulicową, drudzy przychyliliby się do stwierdzenia, że po prostu jest kobietą – zmienną niczym pogoda. Prawda była natomiast taka, że Meredith musiała mówić jedno, a myśleć drugie, jeżeli chciała przetrwać w tym społeczeństwie i nie wyzbyć się przy tym każdej najmniejszej części siebie. Uśmiechała się do swoich wrogów serdecznie, a kiedy tylko znikała z ich pola widzenia, zaczynała knuć plany ich rychłego i bolesnego upadku. Pokornie pochylała głowę na słowa ojca i matki, przyrzekając uroczyście, że będzie wypełniać swoje obowiązki sumiennie i wiernie, w tym samym czasie zaplatając palce za plecami, bo w rzeczywistości jedyne co tak naprawdę obiecywała, to sobie to, że kiedyś wydostanie się z tego cyrku. Na zalotne próby zyskania jej przychylności ze strony kawalerów reagowała z wyćwiczonym zawstydzeniem, dziękując ciepło za komplementy, by chwilę później oświadczać swojemu najstarszemu bratu, że jeszcze jeden taki przyjemniaczek, a zwymiotuje zawartość swojego żołądka na jego buty. Nie była dumna z kłamstw, którymi karmiła ludzi w swoim otoczeniu, ale też nie czuła potrzeby, by za nie przepraszać. Wyrzuty sumienia milczały w tej kwestii, zupełnie jakby dawały jej do zrozumienia, że ma wolną rękę w walce o swój komfort. Nie wpasowywała się w wyznaczone jej ramy, wręcz diabelsko chciała połamać je na kawałki i wrzucić prosto w ogień.
Ale przecież nikt nie musiał o tym wiedzieć.
Ukrywała przed światem wiele rzeczy. Nie tylko rzeczywiste opinie i lęki, ale także pragnienia. Podobno ciężko zagrozić ludziom, którzy nie widzą sensu w życiu, bo rzekomo nie mają nic do stracenia. Momentami czuła, jakby to stwierdzenie opisywało właśnie ją, a to przerażało ją do szpiku kości. Nie uważała się za osobę odważną, bo odwagę klasyfikowała jako cechę głupców. Narzekała na tyle spraw, a jednak nigdy nic nie sprawiło, by wreszcie pękła i choćby spróbowała wziąć sprawy w swoje ręce, by odmienić swoje przeznaczenie. Trwała biernie od jednego dnia do drugiego, licząc, że w końcu pojawi się coś, co wzbudzi w niej chęci do życia.
Teraz, patrząc wstecz, wiedziała, że powinna była uważać, czego sobie życzy.
Głównie dlatego, że może się spełnić.

I run away when things are good
And really never understood
The way you laid your eyes on me
In ways that no one ever could

Urok jej osoby uderzył ją jak grom z jasnego nieba. Nie dlatego, że była powalająco piękna, bo Merry w istocie nie zwracała na to uwagi. Wiedziała, że nawet za najpiękniejszą maską może kryć się najbrzydsza dusza – w końcu mogła mówić o tym z autopsji. Intrygowała ją, bo była… inna. Ich dwójka była zupełnymi przeciwieństwami jak słońce i księżyc, jak góry i morze. Nie chodziło tutaj o fakt, że pochodziły z dwóch różnych światów, tylko o jej osobowość. Była delikatna, taka krucha, zdawała się być zdolna do rozpadnięcia się na wietrze w tysiące maleńkich drobinek. Tak drobna, że nie trudno było ją przegapić, a jednak ciężko było odwrócić od niej wzrok. W życiu nie mogła przypuszczać, że ktokolwiek będzie w stanie ją tak zafascynować.
Nie potrzebowała dużo czasu, by dowiedzieć się, kim była. Córka młynarza, która zatrudniła się jako służba, by pomóc swojej rodzinie, kiedy jej ojciec podupadł na zdrowiu. Była niewiele młodsza od niej, a jednak życie zdawało się ją doświadczać o wiele boleśniej niż na to zasługiwała. Meredith nie mogła jej współczuć, bo żeby komuś współczuć, musisz samemu wiedzieć jak to jest. Jednak bardzo chciała ulżyć jej trudom, zdjąć choć odrobinę ciężaru z tych drobnych ramion, a więc robiła, co mogła, starając się przy tym nie wyjść na nachalną. Pod byle pretekstem wręczała jej więcej pieniędzy niż powinna, wciskała jedzenie, nawet jeśli musiała w imię tego przedsięwzięcia poświęcić któryś ze swoich posiłków. Posunęła się nawet do celowego oblania jej sukienki winem, by mieć jakiekolwiek uzasadnienie do obdarowania jej nową. Nie rozumiała, czemu tak jej zależało na tej dziewczynie, ale nagle jej cały świat zaczął się obracać wokół uszczęśliwiania jej. Mimo to podskórnie czuła, że próby zdobycia jej uwagi materialnymi prezentami nie były chwalebnym sposobem sprawienia jej radości. Kiedy dotarło do niej, że właściwie robi to samo, co wszyscy ci amanci z bożej łaski, którzy starali się o jej względy na przestrzeni lat, że wtóruje swoim braciom, kiedy ci uganiają się za pannami, jakby jutro miało nie nadejść, poczuła się okropnie sama ze sobą. Wręcz nie była w stanie patrzeć na swoje odbicie w lustrze.
Zdecydowała się zmienić taktykę, bo nie mogła spać po nocach przez wyrzuty sumienia. Przekonała ojca, że potrzebuje kolejnej służki przy swojej komnacie, wciskając mu wszelakie możliwe powody, by umotywować swoje postulaty, nawet te najbardziej głupie pod słońcem. Lord Hightower się zlitował, bo choć był naprawdę zajętym człowiekiem, nawet on zauważył sympatię Meredith do córki młynarza. Oczywiście sądził, że to niewinna, niczym niepodszyta nastoletnia przyjaźń dwóch dziewcząt z odmiennych sfer. Westchnął ciężko, zgodził się, a następnie kazał się rozejść. Ekscytację udało jej się ukryć tylko przez chwilę – w drzwiach podskoczyła tak radośnie, że prawie wyrżnęła w nie głową. Uznała, że to najlepszy możliwy sposób na spędzanie z nią jak największej ilości czasu. Chciała poznać ją lepiej, a właściwie wiedzieć o niej wszystko, nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że jej pragnienia mogłyby zostać nieodwzajemnione. Wtedy nie chciała tego nazywać miłością, ani zauroczeniem, bo całe środowisko wpajało jej, że takie uczucia mogą zaistnieć tylko między mężczyzną a kobietą. Dlatego nie myślała dużo, jak to wszystko nazwać, w jakie słowa ubrać, bo zwyczajnie bała się, że zderzy się z bolesną prawdą.
Krok po kroku zbliżały się do siebie, a Meredith czuła, że dziewczyna była jedyną osobą oprócz brata, z którą mogła być prawdziwie szczera. Nie wierzyła w teorię o dwóch połówkach przeznaczonych sobie przez los, zesłanych przez bogów do twojego życia. Jednak czuła, że między ich dwójką istnieje jakieś pokrewieństwo dusz, którego nie była w stanie wyjaśnić. Przy niej brakowało jej słów, choć chciała mówić aż do utraty tchu. Tylko ona potrafiła sprawić, że brakowało jej języka w gębie i zgasić całą butę jednym spojrzeniem. Czuła się przy niej bezbronna, a jednak taki stan rzeczy zupełnie jej nie przeszkadzał. W tajemnicy zakradały się do swoich łóżek nocami i szeptały do siebie, czasem o rzeczach zupełnie głupich i trywialnych, a czasem doprowadzając się swoimi wyznaniami do łez, jednak każde z tych słów, bez względu na ich wagę, płynęło prosto z serca. Z czasem rozmowy przestały być potrzebne i słowa przeszły w czyny. Razem stworzyły wiele pięknych chwil, które wracały do Meredith nawet wiele lat po tym, jak dobiegły końca, a razem z nimi świadomość, jak głupia była, dopuszczając do siebie nadzieję, że one nigdy się nie skończą. W końcu miłe są złego początki, lecz koniec żałosny.
 
We were like time flyer
Scaling the walls of time - the climbers;
Tired of playing hide and seek with time and
Always coming just short

Kiedy pierwsza żona Lorda Baratheona zmarła bardzo młodo, jej ojciec nie mógł przepuścić takiej okazji. Różnica wieku między Meredith a kandydatem nie miała dla niego najmniejszego znaczenia, tak samo jak zdanie dziewczyny na ten temat. Nikt nie zapytał jej o zgodę, nawet nie chcieli wiedzieć, co o tym sądzi. Postawili ją przed faktem dokonanym, przed podjętą za jej plecami decyzją i nakazano się dostosować. Nie była zaskoczona, bo od zawsze przewidywała, że tak to będzie wyglądać. Jednak zawsze wyobrażała sobie to jako odległą przyszłość, która oczywiście musiała nadejść, ale czas dzielący ją od niej był tak prominentny, że aż nierealny. Kiedy ta niechciana rzeczywistość nadeszła, było jej ciężko się z nią pogodzić. Nie mogła powiedzieć, że przyjmie ją z otwartymi ramionami i powita jak drogą przyjaciółkę, była raczej niechcianym gościem, z którym musiała nauczyć się żyć. Niby człowiek wiedział, że tak będzie, a jednak się łudził.
Jedyne czego żałowała, to że zabrakło im czasu. Przeklinała w duchu Lucindę Penrose, że odeszła jak tchórz z tego świata, krzyżując jej wszelakie plany, choć doskonale wiedziała, że ani to nie przywróci tej bogu ducha winnej kobiecie życia, ani jej samej nie ulży na sercu. Miała tyle planów, tyle rzeczy do powiedzenia i wyznania, na które było już zwyczajnie za późno. Nagle ich dwójka zdała się papierowymi ptakami puszczonymi na wietrze, które podmuch zniósł w zupełnie inne strony. Nie mogła jej zabrać ze sobą na przeciwny koniec ich małego świata, oczekując, że dla ich młodzieńczych uniesień zostawi całą swoją rodzinę na pastwę losu. Nie mogła żądać, by zmieniła całe swoje życie dla niej, więc żadna z próśb nie opuściła jej ust. Była w stanie ją tylko i wyłącznie przeprosić, że wiedząc, jak to wszystko się skończy, nadal zdecydowała się dać jej nadzieje na coś pięknego. Nie śmiała jej nawet prosić, by o niej pamiętała. Nawet najcieplejsze wspomnienia nie są w stanie uśmierzyć bólu złamanego serca.
Kiedy opuściła swój rodzinny dom, nie wysłała do niej nawet jednego listu. Po latach tego żałowała, jednak wtedy uznała, że nie ma to najmniejszego sensu. Dziewczyna nie umiała czytać prawie wcale, więc słowa Meredith zapisane atramentem na papierze miałyby dla niej tyle znaczenia, co te rzucone na wiatr. A gdyby ktoś inny miał jej go przeczytać, Merry nie mogłaby napisać w nim wszystkiego. Nie mogłaby być szczera, nie mogłaby wyznać tego, co czuła zarówno wtedy, jak i w tym momencie, a to byłoby gorsze niż nóż wbity prosto w plecy. Nie chciała oferować jej kolejnych kłamstw, pustych obietnic i półsłówek. Dlatego wolała milczeć.
Gdyby zdecydowała się na to od samego początku, może wszystko byłoby łatwiejsze.

So look me in the eyes,
Tell me what you see;
Perfect paradise
Tearing at the seams

Między nimi istniało swoiste napięcie, którego nie była w stanie zniwelować nie dlatego, że nie chciała. Nie potrzebowała zbyt wiele czasu, by dojść do wniosku, że opór był zwyczajnie daremny. Nie miała zamiaru utrudniać życia nie tylko sobie, ale i jemu – przecież nie była bezduszna. Nie była gotowa na ofiarowanie mu swojego serca, bo nikomu nie powinno się wręczać prezentu ślubnego rozbitego na kawałki. Mogła mu co najwyżej oddać swoje ciało i brak jakichkolwiek obiekcji.
Ale on tego nie chciał.
Nie wiedziała, czy była to kwestia miłosierdzia, niechęci związanej z różnicą wieku czy z nią samą, ale mężczyzna błyskawicznie wyczuł, że Merry zmusza się do tej całej szopki. Była w stanie utrzymać radosną fasadę przez całe wesele, ale nawet tak arbitralna aktorka jak ona prędzej czy później miewała dosyć. Od czasu wyprowadzki ze Starego Miasta czuła się, jakby ktoś odebrał jej wyjątkowo prominentną kończynę, której używała na co dzień i przy każdej możliwej okazji, po czym rozkazał dostosować się do życia bez niej. Ale mimo faktu, że w istocie faktycznie nie chciała angażować się bardziej niż musiała, podświadomie poczuła się urażona jego postawą. Dlatego patrzyła na niego wymownie, przebierając w potoku niepochlebnych słów, który usilnie cisnął jej się na usta. Powstrzymywała targające nią oburzenie resztkami cierpliwości, a to nie mogło umknąć jego uwadze.
Wtedy powiedział, że w jej oczach drzemią burzowe chmury.
Po długiej rozmowie wyjaśnili sobie wiele rzeczy, a nawet doszli do wspólnego porozumienia, że przecież aż tak im się nie śpieszy. Oczywiście brak męskiego potomka był naglącym problemem, ale Olyver otwarcie przyznał, że nie jest już postrzelonym nastolatkiem i wie, że przymus do niczego dobrego nigdy nie doprowadził. Był o wiele bardziej cierpliwy, niż spodziewała się tego po członku rodu Baratheon – ich gwałtowny, burzliwy charakter był znany wszem i wobec, wielokrotnie słyszała, że sprawy załatwiają najpierw pięścią, a potem słowem. On był jednak względnie spokojny, a nawet można było się pokusić o stwierdzenie, że był też całkiem sympatyczny. Meredith wyobrażała sobie wiele rzeczy, bo nie cierpiała na brak barwnej imaginacji, ale nigdy nie sądziła, że pomyśli coś takiego o jakimkolwiek mężczyźnie. Z drugiej strony, zdawała sobie sprawę, że był człowiekiem doświadczonym przez nieprzyjazny los. Najpierw stracił ojca, gdy był zaledwie małym chłopcem, a nie tak dawno stracił też żonę. Może jego ostrożność pochodziła stąd, że przez pochopne decyzje nie chciał stracić i drugiej.
Czas płynął, a Meredith progresywnie przyzwyczajała się do nowego życia. Przyzwyczajała się też do swojego męża, którego w końcu z czystym sumieniem mogła nazywać przyjacielem. Skłamałaby, mówiąc, że rozumieli się bez słów, ale na pewno dogadywali się lepiej niż większość aranżowanych małżeństw. Miłość wciąż była dla niej zbyt wielkim słowem, więc go nie używała. On też nigdy nie był wylewny, jeśli chodzi o wyznania, choć niejednokrotnie nazywał ją ukochaną. Możliwe, że był cierpliwy i w tej kwestii, może czekał, aż ona pierwsza to powie. Autopsja jednak podpowiadała jej, że słowa rozpalają w ludziach nadzieję, a ona nie mogła pozwolić sobie po raz drugi na ten sam błąd. Nie byłaby w stanie żyć z myślą, że wzbudziła w nim oczekiwania, którym mogłaby nigdy nie sprostać. Nie dlatego, że nie chciała, nie dlatego, że nie planowała dotrzymać ślubowanej mu wierności. Po prostu z doświadczenia wiedziała, że nieznana przyszłość jest w stanie pokrzyżować każde, nawet najbardziej misterne plany.
Mimo że obydwoje bardzo się starali, tym razem wiedzeni obopólnym pragnieniem, bogowie nie chcieli zbyt rychle pobłogosławić ich posiadaniem potomstwa. Olyver miał już córkę, którą Meredith absolutnie ubóstwiała i traktowała jak własną, nawet jeżeli dzieliła je niezbyt wielka różnica wieku. Nie miała do niej żadnych uprzedzeń, nie czuła się zagrożona z jej powodu. Głównie dlatego, że uważała rywalizację między kobietami za bezbrzeżnie głupią – świat mężczyzn i tak robił ich w balona od zarania dziejów, czemu miałyby na dodatek kłaść kłody pod nogi sobie nawzajem? Jednak to wszystko nie zmieniało faktu, że czuła na barkach presję, jaką kładło na nią otoczenie. Wiedziała, że tak długo, jak nie da swojemu mężowi syna, nie będzie miała zbyt wiele do powiedzenia. Mogła przeklinać społeczeństwo, że oddają jej wartość w ręce losu, bo przecież do niego należała kwestia płci dziecka i jego pojawienia się, ale jakoś nie miała ochoty krzyczeć w kierunku ściany, licząc, że jej odpowie. Zwłaszcza wtedy, kiedy jedyne, co było widać na horyzoncie, to widmo nadchodzącej wojny.

If the sky's about to fall or if we lose it all
If we make it or we don't, I don't wanna know
If the music starts to fade and this feeling slips away
Don't wake me when you go, 'cause I don't wanna know

Zawsze starała się wszystko ubierać w ładne słowa, wiedząc, że ich odpowiedni dobór był w stanie zmienić cały przebieg zdarzeń. Jednak tym razem nie była w stanie powstrzymać wygłoszenia swoich prawdziwych odczuć.
Uważała, że pomysł podboju Dorne był kretyńsko głupi.
Nie była w ciemię bita, więc analizując wszystkie plusy i minusy tej ekspedycji błyskawicznie doszła do wniosku, że nikomu się to nie opłaca. Była córką lorda Hightowera, więc doskonale wiedziała, że zysk własny powinno stawiać się na pierwszym miejscu, bo tym światem rządzą głównie pieniądze. Na dobrą sprawę, gdyby ojciec nie zmuszał jej do przyjmowania tego typu edukacji, może teraz taka słodka niewiedza okazałaby się błogosławieństwem i oszczędziłaby jej mnóstwa nerwów. Co więcej, doskonale wiedziała, że Olyver również nie był aż tak chętny do daremnego rozlewu krwi, jednak jeśli pan każe, to sługa musi. Szkoda tylko, że tym panem był ledwie piętnastoletni Targaryen, u którego rodzinne szaleńcze ambicje dały o sobie znać wyjątkowo wcześnie.
Próbowała przekonać męża, że gra nie jest warta świeczki. Jednak wierność koronie była dla niego zbyt ważną kwestią, by mógł ją zakwestionować. Koncept męskiej dumy był czymś, czego Meredith nigdy nie była w stanie zrozumieć, a tym bardziej przełknąć. Coś absolutnie niepotrzebne, często bezmyślne do tego stopnia, że co poniektórym przynosi śmierć, a jednak jest cenione wyżej niż dobro siebie samego.
Może chociaż spróbowałaby wierzyć w pomyślność tego przedsięwzięcia, gdyby Targaryenowie wciąż posiadali jakieś żyjące smoki. Niestety po ostatnim ślad zaginął lata temu, a to, że Daeron ogłosił się jednym z nich, nie sprawi, że nagle zacznie latać i pluć żarem w tysięczne armie. Nawet przewyższając liczebność sił przeciwnika, mieli wielkie szanse na sromotną porażkę. Jeśli mieliby wygrać, to nie obeszłoby się bez ogromnych strat w ludziach oraz złocie, głównie dlatego, że Dorne jest terenem ciężkim do przebycia, a sami Dornijczycy są sprawni w walce jak mało kto. Niestety głos rozsądku zawsze zostanie zagłuszony przez młodociane marzenia o wielkości, więc gdyby nawet król chciał wysłuchać lady Baratheon, to raczej by nie wziął jej słów na poważnie.
Jedyne, co jej zostało, to pokorna modlitwa, że wśród piasków nie spocznie również jej mąż.
Ponieważ wszyscy męscy przedstawiciele Jeleni wybierali się na wojnę, bo przecież z ich butą zawsze byli pierwsi do wojaczki, Olyver musiał zostawić Burzę pod jej opieką. Na początku była absolutnie przerażona z myślą, że zostanie sam na sam z tak ważną rolą. Całą drogę do Królewskiej Przystani, gdzie miała odbyć się oficjalna odprawa wojsk wyruszających na Dorne, próbowała mu wyperswadować, że to nie jest najlepszy pomysł. Nie dlatego, że uważała się za głupią, by pełnić takie obowiązki. Raczej martwiła się, że ze względu na jej wiek i płeć, niewielu będzie brało ją na poważnie. Nawet jeżeli wokół siebie miała mieć mnóstwo doradców, bała się przynieść złe imię rodowi swojego męża. Olyver jednak stał przy zdaniu, że sobie poradzi, a wojna nie potrwa długo. W pewnym momencie nawet podniósł na nią głos, żeby przestała panikować, przez co resztę podróży spędzili w urażonej ciszy.
Pogodzili się dopiero ostatniej nocy przed wyruszeniem Olyvera w drogę. Najprawdopodobniej dlatego, że obojgu było zwyczajnie głupio rozejść się w niezgodzie. Na dodatek Merry była z dnia na dzień w coraz gorszym stanie psychicznym i tamtego wieczora się po prostu przed nim rozpłakała. Zaczęli się przepraszać jak dwójka dzieci, a nawet targować kto zawinił bardziej. Prosili się o wybaczenie średnio co dwa zdania, a nawet w końcu wyznali sobie miłość. Dopiero wtedy, kiedy czas przyparł ich do muru, byli w stanie być szczerzy nie tylko ze sobą, ale i ze swoimi uczuciami. Jedynie świadomość, że to może być ich ostatni wspólny wieczór, sprawiła, że nie bali się już niczego.

Goodbye, my love
You are everything my dreams made up
You'll be prince and I'm the crying dove
If I only were unbreakable

Ich syn przyszedł na świat, kiedy wojna trwała w najlepsze.
Nie była pewna, za co bogowie ją tak karali. Prosiła ich o dziecko przez kilka lat, a kiedy już faktycznie zdecydowali się ją obdarzyć takowym, wybrali sobie najgorszy możliwy moment. Teraz musiała się martwić nie tylko o Olyvera, ale również o Ziemie Burzy, swojego syna i siebie. Na pierwszy rzut oka było to zdecydowanie za dużo jak na jedną osobę, bez względu na to jak silna by nie była. Na szczęście Meredith podołała. Z pomocą innych robiła wszystko, co w jej mocy, by zarówno jej syn, jak i jego ojczyzna, dostawali wszystko, co najlepsze w tak ciężkich czasach.  To nie był pierwszy raz, kiedy rządy w Burzy sprawowała kobieta, w końcu matka jej męża była regentką i radziła sobie świetnie. Merry nie miała więc żadnych powodów, by dłużej użalać się nad sobą i po prostu zacisnęła zęby.
Zadbała o poprawną edukację swojego syna, nie szczędząc pieniędzy na dobrych nauczycieli, choć czytać i pisać nauczyła go samodzielnie. Nie chciała, żeby jej dziecko skończyło jak jego dziadek-analfabeta, któremu trzeba było czytać wszystkie pisma i dekrety. Chciała, żeby myślał za siebie i opierał się na własnej wiedzy, by w dalszym życiu nie wpadł w sidła nader charyzmatycznych szarlatanów, którzy ukrywaliby się za maskami jego doradców. Bez względu na to, czy Olyver miałby wrócić z Dorne z tarczą, czy na tarczy, Thomas kiedyś musiał stać się jego następcą.
Opowiadała mu o ojcu wszystko, co mogła. Powtarzała mu, jak dobrym człowiekiem jest, jak ważną misję wypełnia. Obiecywała, że wróci wkrótce, że w końcu go pozna. Wykreowała w głowie syna obraz ojca równy bohaterom z legend, licząc, że w ten sposób wypełni po nim pustkę. Chciała, by stał się dla niego autorytetem, więc karmiła go idyllicznymi wizjami wielkiego władcy. Nie mijała się z prawdą, ale z pewnością wyolbrzymiała niejedno. Może w ten sposób chciała podnieść na duchu również i siebie.
Lata jednak mijały, a wojna nie dobiegała końca. Każde wieści z pola bitwy czytała z zapartym tchem, próbując analizować ich szanse na zakończenie podboju sukcesem. Tworzyła mnóstwo scenariuszy w swojej głowie, zarówno tych czarnych, jak i tych pięknych, zupełnie jakby chciała się samodzielnie doprowadzić do szaleństwa. Martwiła się na zapas, czego była w pełni świadoma, jednak ciężko było jej w tamtym czasie myśleć o sobie. Było tyle rzeczy, którymi musiała się zająć, że na samą siebie zwyczajnie nie starczało jej czasu. Stała się poważną damą, która nie miała nawet chwili na odpoczynek, a żarty traktowała jako marnotrawienie dnia. Słyszała plotki, jakoby się przepracowywała, jednak żyła przekonaniem, że jeżeli spuści rękę z pulsu choć na chwilę, wszystko się posypie. Mimo iż wielu nalegało, by odpoczęła, łącznie z jej bratem, uparcie twierdziła, że świetnie sobie daje radę i rzeczywiście tak było. Do czasu.
Można przygotować się na wiele rzeczy. Na śmierć nigdy.

Peace be with you, soul divine
Wake again in paradise
Crowned in glory, fear no more
Winter's misery or the coming war

Tym razem nawet świadomość posiadania racji nie była w stanie dać jej satysfakcji. Nie było niczego, co mogłoby sprawić, żeby zobaczyła jakąkolwiek jasną stronę w całej sytuacji. Nie cieszyła się nawet z wygranej w Dorne, bo dla niej równie dobrze wszystko mogło trafić szlag i nie mrugnęłaby nawet okiem.
Wiadomość o śmierci Olyvera była dla niej nierealna, wręcz niepojęta. Pewnie tylko dlatego jeszcze się nie załamała – dopóki nie zobaczy jego martwego ciała, świadomość jego braku w swoim życiu do niej w pełni nie dotrze. Sama stała się nieobecna i zimna, zamykając się przed otaczającym światem najszczelniej, jak potrafiła. Obawiała się, że jeżeli uchyli drzwi do swojego wnętrza przed kimkolwiek, narazi się na kolejny cios, którego tym razem już nie zniesie. Odmawiała każdej pomocy i wsparcia, rzucając całemu światu opryskliwe spojrzenia. Czuła się okropnie, ale żyła przeświadczeniem, że obecność ludzi wcale nie pomoże, a tylko to wszystko pogorszy. Przestała winić los, przestała ufać bogom. Stała się swoją jedyną powierniczką.
Mimo wszystko w końcu musiała spojrzeć na drugą stronę medalu. Jedna strata nauczyła ją doceniać wagę słów, druga to, co ma. Nie mogła dopuścić do siebie myśli, że jej życie przestało mieć sens, bo przecież nie było to prawdą. Miała syna, a nawet i córkę, bo przecież nie mogła traktować jej jak obcej osoby, kiedy śmierć Olyvera odbiła się na nich obydwu. Po chwili szczerości ze samą sobą doszła do wniosku, że dla swojej rodziny wskoczyłaby w ogień mostów, które zaczęła palić przez te kilka ostatnich miesięcy. Przez tyle lat walczyła o swoje własne dobro, a wszystko szło nadaremno, więc nie miała dłużej zamiaru stawiać siebie na piedestale.
Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale to, jak wykorzystamy tę siłę, zależy tylko i wyłącznie od nas samych.

Let the storm in
I cannot be broken
No, I won't live unspoken
All I know is I won't go speechless


Powrót do góry Go down
Nieznajomy
Nieznajomy
Wiek postaci : Przedwieczny
Stanowisko : Gospodarz na Uczcie
Miejsce przebywania : Szczyt stołu

Meredith Baratheon Empty
Temat: Re: Meredith Baratheon   Meredith Baratheon EmptyNie 15 Gru - 16:39




AKCEPTACJA
Never forget what you are, for surely the world will not. Make it your strength. Then it can never be your weakness. Armour yourself in it, and it will never be used to hurt you.



Droga Merry, siła, jaką masz w sobie może być obiektem zazdrości wielu mężczyzn. Choć tyle razy rzucano Cię na głęboką wodę, zawsze wypływałaś na powierzchnię. Wydarzenia ostatnich kilku księżyców były chyba największą próbą, której Cię poddano, a jednak wyszłaś z niej obronną ręką. Pamiętaj jedynie, że w świecie wielu masek bardzo łatwo zatracić człowieczeństwo.

Przyznawane atuty to:
Koneserzy wina
Szlachcic
Matczyny wzór
Przygnębiony

Na start prócz puli puntów do wydania otrzymujesz również harfę stworzoną przez najlepszych specjalistów osiadłych w Starym Mieście. Twój ojciec zamówił ją, mając nadzieję na wyrzucenie ci z głowy marzeń o stanowieniu o swoim losie. Jej dźwięki działają kojąco na twoje nerwy i zapewniają bonus +5 w czasie rzutów na powodzenie gry na tym instrumencie. Drugim przedmiotem, który trafił w Twoje dłonie, jest sztylet należący wcześniej do Twego zmarłego męża. Jego pozłacana rękojeść przedstawia głowę jelenia, zaś w miejscu oczu znajdują się dwa oszlifowane kamienie, czarne jak noc. Jest to na razie jedyna pamiątka, która wróciła z Dorne i mając go przy sobie czujesz się spokojniejsza - dodaje ci bowiem +5 do rzutów na siłę woli.

Powrót do góry Go down
 
Meredith Baratheon
Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Uczta dla Wron :: Archiwum-
Skocz do: