Share
 

 Jorelle Snow

Go down 
AutorWiadomość
Jorelle Snow
Jorelle Snow
Wiek postaci : Dziewiętnaście dni imienia
Stanowisko : Bękart
Miejsce przebywania : Północ
https://ucztadlawron.forumpolish.com/t558-jorelle-snowhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t582-jorelle-snowhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t586-jory-snow-solitude-in-the-north#1009

Jorelle Snow Empty
Temat: Jorelle Snow   Jorelle Snow EmptyNie 15 Gru - 20:00


Jorelle Snow
I’m alone, not lonely.


Trzynasty dzień jedenastego księżyca 146 roku Po Podboju
Panna
wioska Salt Point
Alysanne z Salt Point
Starzy Bogowie
172 | 49
Claire Foy

Statystyki
Siła: 8
Precyzja: 20
Zręczność: 79
Zwinność: 30
Inteligencja: 45
Odporność: 8

Żywotność: 100
Wytrzymałość: 40
Umiejętności

Blef: 33
Charyzma: 33
Otwieranie zamków: 40
Kradzież: 50
Percepcja: 50
Rzemiosło (krawiectwo): 25
Skradanie się: 40
Sztuka (szydełkowanie): 19
Biografia
Córka chłopki Alysanne i nieznanego z imienia szlachcica to dziewczę nad miarę wysokie i chude, o zaskakująco chłopięcej budowie ciała. Nie jest oczywiście pozbawiona kobiecych kształtów, ale nie jest też tak zaokrąglona w odpowiednich miejscach, jakby chciała jej matka. Wyróżnia się z tłumu dziewek wzrostem i mizerną wagą, wąskimi biodrami i nieco zbyt szerokimi, acz chudymi barkami  - a nie są to typowe atrybuty kobiecości. Winą za taki stan matula obarcza wychowanie na wsi, niedobór żywności spowodowany wojenną zawieruchą i pracę w polu oraz na łodzi od maleńkości; irracjonalna kara za grzechy także gdzieś się tam przewija, podobnie jak nieprzyjemne uczucie własnej porażki. Alysanne, bogobojna matka, to bowiem kobieta niska, przy kości, o szerokich biodrach i obfitych piersiach, z burzą włosów w kolorze rdzawych, jesiennych liści, zupełnie przeciwieństwo córki tak pod kątem fizycznym, jak i psychicznym.

Ta wdała się - podobnoż - w ojca, mężczyznę wysokiego i szczupłego, ale przy tym i postawnego, z rodu o krwi błękitnej jak niebo, który za swój symbol i herb przyjął stojącego na tylnych łapach niedźwiedzia. Niestety, o ile ojciec, bliżej nieznany z imienia, ciemnowłosy Mormont, może się pochwalić posturą godną zwierzęcia widniejącego na herbie, tak córce natura i Starzy Bogowie wyraźnie poskąpili łaski. Zamiast niej obarczyli młodą Elle… niczym szczególnym. No, może ma ładne oczy ale, niestety, podkrążone i przekrwione z braku snu. I sympatyczny uśmiech, z którego praktycznie nie korzysta. I cudowny dołeczek w brodzie, tak, jak tatko, który zawrócił matuli w głowie.

Nic więc dziwnego, że gdy tylko pojawia się temat w jakikolwiek sposób związany z jej fizycznością, to na uroczej, pociągłej twarzy Jorelle pojawia się szkarłatny rumieniec zawstydzenia i zażenowania, oblewający wystające kości policzkowe i zgrabny, acz nieco przyduży nos i  dołeczek w brodzie (słynna pamiątka po tatusiu!). Gdy rozmowa jest wyjątkowo nieprzyjemna, Elle rumieni się aż po wysokie czoło, a nawet i sam kark zaczyna się czerwienić. Oczywiście czuje ukłucia zazdrości, patrząc na inne dziewczęta, znacznie bardziej wpisujące się do ogólnie przyjętego kanonu, ale rzadko to komentuje. Woli siedzieć cicho i przeżywać wszystko w samotności, czasem tylko rzucając pełne zakłopotania i zazdrości spojrzenia. A potem będzie szlochać w siennik lub pójdzie się modlić, by tam płaczem błagać o wybaczenie i łaskę. Ewentualnie ukradnie coś, by poprawić sobie nastrój.

Jest niezbyt zadbaną brunetką, która z własnej woli nie chce chować włosów pod chustami, jak to zwykła jej matka. Dziewczyna ma bowiem nieco inne zdanie na ten temat, bo choć jest skromna i nieśmiała, wycofana wręcz, to różnica pokoleniowa oraz - oględnie mówiąc - zawodowa jest wystarczająco wyraźna. Matula żyła pod butem panów lordów całe swe życie; znaczną jego część stanowiła niepewność, czy zbrojni przetoczą się przez wieś i spalą wszystko do cna (albo Żelaźni przypłyną i zrobią to samo, na dokładkę z gwałtami). Mimo to Alysanne przestrzegała praw i nakazów i tę samą naukę chciała wpoić swym dzieciom. Jej najmłodsza córka mimo szczerych, matczynych prób wychowania w duchu tradycji i wiary żyła marzeniami i od najmłodszych lat czuła istny zew wolności i swobody, w końcu niekończące się bitwy miały miejsce nie na Wyspie (nie licząc okazjonalnych najazdów Dzikich i Żelaznych Ludzi).

Bitki toczyły się gdzieś daleko. Nie dotyczyły jej samej, choć widziała, jak szlachta bierze mężów, wojów i chłopców i rusza w bój, zostawiając na Wyspie Niedźwiedziej tylko najmłodszych, najstarszych i kobiety. No i miała ojca należącego do szlachty. Paradoksalnie to właśnie ten zew pchnął ją na drogę przestępczości i właśnie teraz zaczyna ją coraz bardziej przerażać. Zbyt wiele opcji, za dużo możliwości… mało to opuszczonych gospód, pustych chat i samotnych ludzi czekających tylko aż ktoś się zaopiekuje dobytkiem?

Jeśli jednak musi zakryć burzę włosów w ciemnym kolorze, to woli sięgnąć po stary, wysłużony już płaszcz z kapturem należący matuli, spod którego wypływają niesforne pukle i kosmyki, niż po chustę bądź sam kaptur. Nie przepada też za wyszukanymi fryzurami, choć ładnie wyglądają u zadbanych panien z wyższych sfer. Jorelle woli po prostu upiąć swoje kudły z tyłu głowy w prosty kok albo upleść z nich malutki, acz gruby warkocz, opadający na jedno z ramion. Najczęściej jednak w ogóle nic z nimi nie robi i pozwala, by spływały na ramiona i powiewały na wietrze. Często też  mruży oczy - nie dlatego, że ma słaby wzrok czy razi ją północne słońce, po prostu nie czuje się zbyt pewnie i najchętniej to by zacisnęła mocno powieki, by nikogo nie widzieć. Jeśli tego nie może robić, to kieruje swój wzrok dół, w kierunku czubków trzewików, nie chcąc na nikogo patrzeć. Czasem tylko zerka, co by można ukraść, by zaspokoić tę gorejącą żądzę.

Szkoda, że tak robi, ma przecież duże, niebieskie oczy otoczone długimi rzęsami - matula zawsze twierdziła, że są w kolorze zagubionego w lesie stawu, w którym można z przyjemnością popływać (a potem dorzucała żartobliwie, że w takich stawach kryją się utopce, snarki i grumkiny, cokolwiek by to nie było, co Jorelle wielokrotnie próbowała sprawdzić w jeziorach na Wyspie). Niestety, rzadko na twarzy Snow gości uśmiech; dziewczyna nie czuje się na tyle pewnie, by się uśmiechać i błyskać zębami; zresztą ma je nieco krzywe i duże, co może upodabniać ją do szczerzącego się królika. Gdyby tylko się częściej uśmiechała, to z pewnością prezentowałaby się znacznie lepiej; co z tego, że ma niebrzydką twarz, a głos uroczo zachrypnięty, od płaczu przede wszystkim, skoro jest wiecznie smutna i zamyślona? To w końcu dziewka z gminu. Rozmarzona dziewka, trzeba nadmienić, która szuka okazji, by coś zwędzić. Kradzieże traktuje jako ucieczkę od trosk życia codziennego i źródło dochodu. Bo cóż innego może robić? W świecie spustoszonym przez wojny? Przecież nie stanie się czyjąś żoną. Nie potrafi nawet wytłumaczyć tego lęku przed małżeństwem inaczej, niż wstydem.

Jak przystało na dziewkę z wioski na wyspie, nie może się pochwalić cerą tak delikatną i bladą jakby chciała - północne słońce, choć łaskawe, sprawiło iż jej skóra jest nieznacznie opalona od pracy w porcie i zagrodzie, a także innych, nieco mniej szlachetnych zajęć. Cery nie ma oczywiście brązowej bądź śniadej, jak Dornijki czy nawet i dziewki z Reach, ale do porcelanowej bieli wiele brakuje. Brudny śnieg, o, tak można to określić. Jak Mur, po jednej z paskudniejszych burz.

Co gorsza, jest też dodatkowo oszpecona tu i tam mniejszymi bądź większymi bliznami. Snow nie lubi o nich mówić, oczywiście. Wstydzi się tych ran, ale bez szczególnej przesady. Pochodzi przecież z wioski - z małej osady u brzegów Zatoki Lodowej, skaleczenia i rany były i są tam na porządku dziennym. Upadek z drzewa czy powozu, albo potknięcie o ostre skały bądź spotkanie z wściekłym kurczakiem, stłuczony dzbanek lub kawałek pogiętego i pordzewiałego metalu ze starej zbroi czy ułamanego miecza bądź grotu włóczni (których po starciach z piratami i Żelaznymi jest wszędzie pełno), duża drzazga, nóż czy wystający gwóźdź, a nawet i cios ćwiekowanym pasem bądź biczem, gdy próba rabunku nie wyszła to nic dziwnego. Jorelle podchodzi do tego tak samo jak do swoich wąskich bioder i niewielkich piersi. Są i tyle.

Nic z tym nie zrobi, nie ma więc sensu drążyć tematu, sama nie chce też go poruszać. Nie chowa jednak umyślnie swego ciała! Co prawda długo się zastanowi, czy pokazać trochę więcej niż szyję, twarz i dłonie, wstydzi się oczywiście innych ludzi, ale nie jest to chyba nic aż tak poważnego. Złodziejka jest w końcu osobą skromną i wycofaną, tak też się porusza. Powoli, ostrożnie, zgarbiona, z głową opuszczoną, z rękami często przyciśniętymi do piersi, z przygryzioną, spękaną wargą… tylko wzrok ma albo wbity w ziemię, albo rozgląda się, szukając łupu. Jak zastraszone zwierzątko. Z drugiej zaś strony - potrafi też niespodziewanie capnąć, tak, jak przerażona zwierzyna ma w zwyczaju.

Na nagim, chudym ciele (na plecach poznaczonych długimi, pionowymi i zdecydowanie zbyt głębokimi bliznami po wielokrotnym batożeniu), Jorelle nosi luźną, sięgającą mniej więcej do połowy łydki koszulę: szare lniane giezło jest luźne, wygodne i ciepłe, jednocześnie pozwala skórze oddychać i skutecznie chowa szramy. Na giezło najczęściej zakłada prostą, wyblakłą, ciemnogranatową spodnią suknię szytą z czterech części grubego lnu, rozszerzanych ku dołowi, z długimi rękawami, sznurowaną od przodu, z trójkątnym dekoltem odsłaniającym obojczyki. Suknia ta jest obszyta grubszymi, jaśniejszymi wykończeniami, odrobinę poprzecieranymi w wyniku długiego użytkowania i stanowi codzienny strój dziewczyny. Trzecia i ostatnia warstwa stroju złodziejki to szyty z barwionej na czarno, owczej wełny płaszcz wycięty z połowy koła, podszyty lnem i wykończony grubszą wełną przeszytą solidną dratwą i skórzanymi paskami, z obszernym kapturem, sięgający ledwo kostek, zapinany mosiężną klamrą z symbolem wilkora (klamrę Jorelle oczywiście odpruła i zastąpiła solidnymi rzemieniami, głupia nie jest). Strój bogaty, wygodny, pasujący idealnie do podróży. Płaszcz będący własnością Starkówny, którego straty dziewczyna chyba nawet nie zauważyła. Najcenniejsza rzecz, jaką Jorelle posiada. Jej powód do dumy i - paradoksalnie wspomnianego już wielokrotnie - wstydu.

W podróżnym, obszernym tobołku Jorelle posiada oczywiście dodatkowe giezło i brązowy, ziemisty płaszcz z wełny z obszernym kapturem, należący do jej matki. Ma także spodnią, brunatną suknię i solidną, wełnianą wierzchnią suknię w kolorze wyblakłej zieleni, szytą z grubą podszewką, o prostym i dopasowanym do ciała kroju, rozszerzaną klinami od bioder. Wiązana jest na drobne rzemyki i wykończona nieznacznie grubszą wełną oraz skórą, do tego pozbawiona jest dekoltu. Rękawy ma proste, dopasowane do kształtu ręki.

Ze wszystkich sukni, jakie Elle posiada, to właśnie ta ma najwygodniejszy krój i jest szyta z myślą o pracach obozowych i ochronie przed chłodem w zimne poranki i wieczory; tych przecież na Północy nie brakuje. Jej nogi ochraniają szare lniane nogawiczki ze stopką, wiązane tuż pod kolanem za pomocą wyprawionej, skórzanej podwiązki. Nogawiczki Jorelle są niestety w paskudnym stanie i, pomijając brud na materiale, nie sposób nie zauważyć mniejszych i większych dziur, których cerowanie nie ma już sensu. Na drobnych, oszpeconych maleńkimi zadrapaniami, siniakami i odciskami stopach nosi niskie, damskie trzewiki do kostki, o lekko wydłużonym nosku, wykonane z bydlęcej, wyprawionej i popękanej już skóry, zapinane na pasek z mosiężną klamerką.

Często też musi sama przerabiać odzież, bo znalezienie czegoś pasującego jest nie lada zadaniem, zwłaszcza w powojennym świecie. Ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, przy wadze niecałych pięćdziesięciu kilogramach wagi to prawdziwie nietypowa mieszanka… zdobycie umiejętności pozwalającej na stworzenie doskonale pasujących sukni, płaszczy (giezło pominiemy milczeniem) Snow okupiła krwawiącymi palcami, a drobniutkie blizny już zawsze będą dowodem zdobycia tego talentu. Było jednak warto. Z igłą i nitką radzi sobie doskonale i z powodzeniem mogłaby zostać prawdziwą krawcową, a tobołku zawsze ma spore zawiniątko sukna, z którego wyszywa różne rzeczy. Wybrała jednak inny zawód, albo inaczej - to ten zawód wybrał ją. Zręczne dłonie, zwinne paluszki i sprawne nadgarstki pomagają w złodziejskim fachu.

Na jej prawym biodrze wisi poręczny, stalowy sztylet o bukowej rękojeści owiniętej konopnym sznurkiem, w pochwie ze skóry łosia, z wygrawerowanym herbem Hornwoodów - potężny łoś nijak nie pasuje do niepozornej brunetki, ale cóż, skoro już ukradła sztylet, to przy okazji zwinęła też i pochwę. Coś do obrony w tych ponurych, niebezpiecznych czasach jest niezbędne; a jako panna z Wyspy Niedźwiedziej ma opanowane przynajmniej podstawy. Wie którym końcem dźgać i którym trzymać broń, jaką przyjąć postawę, jak trzymać tarczę, tego typu rzeczy. Oczywiście sama nigdy-przenigdy nikogo nie zaatakuje, bo na samą myśl robi się jej niedobrze, ale… “lepiej wiedzieć, jak się bronić i z tego nie skorzystać niż nie wiedzieć, gdy będzie to potrzebne”. Czy coś takiego, nie bardzo pamięta, co mówił Robb, kowal z Salt Point, któremu nie raz i nie dwa cerowała koszulę. A jej wzrost tylko temu sprzyja! Gdyby jednak była trochę cięższa i miała więcej mięśni…

Na lewym biodrze Jorelle wisi skórzana, garbowana kaletka, z przydatnymi drobiazgami: hubka z krzesiwem, mała, poręczna i kradziona fajka z drewna orzechowego i owinięte w lniane sukno suszone, bagienne ziele, parę miedziaków, dwa srebrne krążki oraz mała garść kawałków bursztynu. Złote smoki, jeśli już posiada, chowa w tobołku. Kto jak kto, ale złodziejka wie, że prawdziwy skarb trzeba dobrze chować! Tym bardziej, że na traktach nie brakuje zdesperowanych ludzi, którzy tylko czyhają, by się wzbogacić czyimś kosztem i zdrowiem.

W jukowym tobołku zarzuconym na ramię znaleźć też można kolejną porcję hubki i mniejsze, popękane już krzesiwo, drewnianą miskę i spękaną łyżkę, skórzany i zdecydowanie zbyt mały bukłak z wodą, kolejny i trochę mniejszy bukłak z miodem pitnym. Zwitek grubej liny jutowej równy jej wzrostowi. Kawałek sukna do szycia. Wielokrotnie cerowany siennik, kościane igły różnych rozmiarów i dużo, dużo nici konopnej i wełnianej wraz z kościanymi haczykami do połowu ryb. Fałszywy pierścień rodowy Mollen na rzemyku. Delikatne rękawice do łokcia, z czerwonego jedwabiu przeszytego białą wełną. Zdobioną, dębową szkatułkę ze wspomnianym już grawerunkiem łosia Hornwoodów. Niestety, Jorelle nie ma pojęcia, co jest w środku; szkatułka jest zamknięta na zmyślny zameczek, którego nie dała rady sforsować, a nie chce niszczyć pięknego drewna.

Posiada oczywiście zestaw wytrychów, jeśli tak można nazwać kościane, drewniane i metalowe patyczki różnej długości i grubości zawinięte w kawałek skóry, które dostała od Jona na do widzenia. Na samym dnie tobołka są także dwa duże kawały płótna owiniętego konopnym sznurkiem: skrywają w sobie skromne zapasy złodziejki. Pół tuzina solonych dzwonków ze śledzi oraz trzy paski z suszonego jeleniego mięsa wraz z połówką czerstwego bochna chleba i małym półkolem zeschniętego owczego sera to niewiele, ale na jej potrzeby wystarczy.

Nie nosi żadnych dodatków. Nic. Uważa, że coś takiego może tylko jej zaszkodzić i zwrócić niepotrzebną uwagę.  Inaczej mówiąc, Jorelle Snow - córka jednego z Mormontów - to dziewczyna wysoka, chuda, o wystających obojczykach, bez bioder, z barami jak chuderlawy chłopaczyna, z uroczym dołeczkiem w brodzie, dosadnie i brzydko mówiąc - płaska jak deska, ale o ładnej buźce albo (wedle Eddarda, jednego z parobków, którego okradła z butów stajennych) to “dziewucha wysoka jak brzoza i głupia jak koza”.

Zdecydowanie nie pasuje do materiału na żonę. Pewnie nie będzie w stanie urodzić dzieci, a nawet jeśli, to może istnieć ryzyko, że umrze wydając na świat potomka. Zresztą, jest kompletnie niedoświadczona w tych sprawach, jeden tylko raz się całowała. Potem kilka nocy nie mogła zasnąć ze stresu spowodowanego irracjonalnym lękiem, że ktoś się o tym dowie, a nie tym, że wcześniej zwinęła sakiewkę ciężką od miedziaków. Cóż, to kobieta. Zmienna jak pogoda na Północy i choć minęło już parę lat od tamtej kradzieży, a pieniędzy nie ma od dawna, to wspomnienie jest bardzo żywe.

Smaczku całości - jeśli w ogóle można tak to powiedzieć - nadaje także fakt, że Jorelle ma charakter zarówno po matce, Alysanne, jak i po ojcu, którego imienia nawet nie zna. Nie jest więc służańczo-poddańcza, jak matula, ale nie jest też tak dumna i pewna siebie jak Mormont. Jest… inna. Po trosze przerażona, krzykliwa, pyskata, płaczliwa. Do kości wierna i lojalna, ale gotowa na poświęcenie znajomości, jeśli będzie tego wymagać sytuacja. Mieszanka wybuchowa. Nigdy nie była w pełni cichą, nieśmiałą dziewuchą ze wsi, łatwo wpadającą w kompleksy i zadumę czy wręcz bezpodstawny smutek, przekonaną, że winna cierpieć i służyć panu ojcu i panu mężowi, ani pyskatą, agresywną i wulgarną dziewką, która dumnie unosi twarz i rządzi się jak na swoim. Teraz jednak, gdy oddała się łamaniu prawa, stała się bardzo melancholijna, coraz częściej zatraca się we własnych myślach i wspomnieniach, wszystko widzi w ponurych, ciemnych barwach, niewiele rzeczy ją cieszy i raduje. Bywa, że potrafi wybuchnąć agresją, by chwilę później zacząć płakać i wyć, a wieczorem bądź rankiem wpadnie w szał kradzieży - bo tylko kradzieże dają jej dość szczęścia i pozwalają zaznać spokoju ducha. No i palenie bagiennego zioła z fajki. Wie, że grzeszy i rani bogów swym zachowaniem, ale jednocześnie wie, że w obecnych, tak trudnych przecież czasach, zrozumieją jej błędy i wybaczą.

Bardzo niechętnie nawiązuje bliższe kontakty. Stroni od obcych jej ludzi i, gdyby tylko mogła, to pewnie by uciekła aż za Mur, łkając i szlochając, krzycząc i przeklinając. Woli samotność, nie ma już znaczenia czy to samotność w lesie, w ciemnym kącie gospody, czy w izbie nieprzytomnego od makowego mleka szlachetki - szybko można policzyć jej koleżanki i kolegów. Petyr i Alyssa pochodzą z Wyspy Niedźwiedziej. Bran z Sosenki, wsi nieopodal Deepwood Motte. Edda i Jon natomiast z Zimowego Miasta przy Winterfell, a Jerah - z Sheepshead, wsi w pobliżu Hornwood.

Ma też słabą głowę, o czym przekonała się dzięki Alyssie i Petyrowi. Pannie nisko i wysoko urodzonej nie przystoi spożywanie alkoholu w nadmiernych ilościach - a przynajmniej nie przystoi picie na hejnał, jak pierwszy lepszy parobek. Dziewczyna ze wsi lubi jednak strzelić setkę mocniejszej okowity; zwykle jednak kończy przygodę z alkoholem na drugim, w wyjątkowych sytuacjach trzecim kieliszku. Pod wpływem okowity, wina czy miodu robi się senna i najchętniej to by padła jak kłoda tam, gdzie się napiła, mając głęboko gdzieś wszystko i wszystkich. Problem pojawia się po przebudzeniu… kac nie jest nawet taki straszny, bo dzięki matczynej mądrości wystarczy wspomóc się klinem. Kac moralny, będący okrutną mieszanką wstydu i przerażenia, co mogła zrobić nie do końca nad sobą panując, jest znacznie gorszy. I nie chodzi o kradzieże. Do tej pory nie wierzy Petyrowi, czy to, co mówił, jest prawdą czy też nie. Alyssa niby potwierdza, że nic się nie stało, ale… no właśnie. Ale.

Potrafi zachować głowę w stresujących sytuacjach, choć bez większych powodów jest w stanie histeryzować, oblać się rumieńcem i, unikając kontaktu wzrokowego, zacznie coś niewyraźnie szeptać, by potem przepraszać co i rusz. Dopiero potem wpadnie w panikę. Nie raz i nie dwa można ją dostrzec, jak przyciska dłonie do piersi, tak, jakby próbowała uspokoić łomoczące z nieludzką siłą serce. Coraz częściej też wyciąga z rękawa sukni chusteczkę i osusza oczy oraz policzki z łez, nawet, jeśli nie płakała. Histeria? Być może. Spadek po rodzicach? Z pewnością.

Od zawsze taka była. Inna. Dziwna. Cicha, skromna, ot, szara myszka stojąca na uboczu, która potrafi niespodziewanie ugryźć i drapać. Urodziła się jako trzecie dziecko Alysanne, w sto czterdziestym siódmym roku Po Podboju na Wyspie Niedźwiedziej, w domenie Mormontów, we wsi Salt Point, w nadbrzeżnej części wyspy, od strony północno-wschodniej. Była najmłodsza z rodzeństwa, w dodatku z nieprawego łoża. Jej siostry - Lyra i Lynesse - od zawsze dokuczały z tego powodu, zawsze wspierając się swoim ojcem, okulawionym przez wojnę Jeorem, ale nie przekroczyły magicznej, niewypowiedzianej granicy; sam fakt, że ojcem Jorelle mógł być Mormont, szlachcic, był bardziej niż wymowny. Tak samo postępowała większość mieszkańców niewielkiej osady.

Rzucali dziewce i jej matce wymowne spojrzenia, ale nie komentowali, przynajmniej nie w twarz. Plotek i pogłosek na ten temat była jednak masa; co jedna, to gorsza. Ucieczka w świat marzeń i wyobraźni wydawała się sensowną opcją dla młodej Jorelle, a gdzie najlepiej, jak nie w karczmie dokonać takiej ucieczki? Zniknąć w tłumie, o.

Rodzina, wiara w Starych Bogów, a także świnie i owce, wszechobecne kury i ryby - to był jej świat. Innego nie znała. Granice wytyczało gospodarstwo, osada i brzeg oraz wszechobecne lasy i Twierdza Mormontów w głębi wyspy. Jeszcze dalej był zachodni brzeg Westeros i Deepwood Motte, a wszystko pozostałe stanowiło dla niej tajemnicę, straszną i pociągającą zarazem. Nie potrafi czytać ni pisać; odkąd tylko sięga pamięcią, zawsze była rozkojarzoną dziewczynką i skupienie szło jej dość ciężko. Nie była i nie jest głupia, skądże znowu.

Zdolna, ale leniwa, tak można powiedzieć, gdy chodzi o najmłodszą w rodzinie, istne oczko w głowie matuli. I obiekt żartów ze strony sióstr, raczących dziewczynę strasznymi historyjkami o Dzikich czających się w lasach i Żelaznych porywających dzieci, a także o innych podejrzanych typach bo, podobnie jak Jorelle, także i one słuchały opowieści starszych mieszkańców osady, a wojna przecież tylko sprzyjała takiemu zamieszaniu. Mało to dezerterów ukrywało się po wsiach i lasach? Bogom niech będą dzięki, że Wyspa Niedźwiedzia była zewsząd otoczona wodą i stanowiła niezbyt interesujący strategicznie punkt.

Jorelle odwdzięczała się więc siostrom i innym wieśniakom za przykre słowa kradnąc to, co było im drogie i cenne, miało jakąś wartość - nie finansową, skądże znowu, tylko sentymentalną. Kosmyk włosów chłopca stajennego, muszelki na rzemyku, wystrugany z drewna smok, czy niedźwiedź… takie rzeczy. To, co skradła, oddawała w większości przypadków. Sobie zostawiała tylko drobiazgi. Podobnie traktowała też innych. Nie tylko mieszkańców osady, ale przybywających do niej kupców, handlarzy… kto się nawinął i miał coś, co wyglądało ładnie, ciekawie.

Ojczym nie szczędził dębowej lagi i wierzbowej witki, okładając rzyć i plecy młodej dziewczyny, próbując wybić jej z głowy takie zachowanie. Jorelle jednak, charakterna po prawdziwym ojcu, po prostu sądziła, że coś powinno należeć się jej od życia. Nie widziała też zbyt wiele złego w tym, co robiła; gdy czegoś chciała, to po to sięgała. Z wiekiem coraz śmielej, a gdy wykrwawiony świat zaczynał się podnosić po niezliczonych bojach tylko po to, by na nowo pogrążyć się w walce okazji do rabunku było coraz więcej. Czy to wina Benjena? Może. W końcu sposób, w jaki opowiadał i co opowiadał… a przecież i Jon też swoje dołożył.

Ponadto, wyobraźnia młodego człowieka jest bardzo plastyczna, więc wystarczyło gwałtowniejsze poruszenie w krzewach za domem, czy trzask pękającej gałązki gdzieś w lesie, albo i ryk niedźwiedzia, by Jorelle poczuła szybsze bicie serca. Również i plotki zasłyszane we wsi szybko zyskiwały dla dziewczyny drugie, a często i trzecie dno. Historie o smokach polujących na dzieci, czy przybyszach zza Muru, którzy z utoczonej krwi maluchów pieką bochny chleba, wspomina z przestrachem, ale i fascynacją. Lęk ten został do dziś, może tylko troszeczkę mniejszy, w końcu tych przerośniętych jaszczurek już nie ma, a Dzicy są daleko… bo są daleko, prawda? A smoki już nie latają po niebie? Prawda?

Dopiero, gdy stała się kobietą i porzuciła dzieciństwo zmieniła trochę swoje podejście. Był szok i przerażenie, oczywiście, gdy obudziła się na zakrwawionym sienniku - w pierwszym odruchu zaczęła krzyczeć i płakać, potem zaś miała ochotę rzucić się na siostry i je skrzywdzić przy pomocy drewnianego cebrzyka. Sądziła, że to jakiś bzdurny kawał, żart z ich strony, prawda jednak była inna i matula musiała jej długo i cierpliwie tłumaczyć, co się stało. Jorelle ukradła wtedy swoim siostrom wianki. Z zemsty. Przez tydzień nie mogła wtedy usiedzieć na tyłku, gdy ojczym się dowiedział, co zrobiła.

A skoro była już dorosła, nadszedł czas zacząć się rozglądać za kimś, kto by zechciał ją za żonę. O ile prostaczkowie i chłopi chętnie by przyjęli młodą i niebrzydką, obrotną dziewkę do swojego łoża i gospodarstwa, tak w przypadku tego konkretnego bękarta sytuacja wyglądała nieco inaczej. Wybór potencjalnego męża był bardzo ograniczony - albo mężczyźni starzy, albo młodziutcy, nieopierzeni i niedoświadczeni jak Jorelle. Wszyscy obawiali się, że pan lord, albo jeden z jego bliskich ma jakieś plany wobec dziewczyny. By tego uniknąć, dziewczyna po prostu schodziła z drogi wszystkim.

“Niedźwiedzia Grań”, jedyna gospoda w jej rodzimej wsi, była często odwiedzana przez różnoraki margines, marynarzy, rybaków i najemnych wojów oraz zbirów. Miejsce wydawało się być idealne, by zniknąć i nie zawracać nikomu głowy. Karczmarz o dość wątpliwej przeszłości, Benjen zwany Kulawym Niedźwiedziem, zdawał się doskonale ją rozumieć i z tegoż powodu był jej ulubieńcem. To on nawet nauczył ją palić bagienne ziele. I ileż fascynujących opowieści znał! I jaki fach miał w rękach…

Jorelle wydawała się tam pasować. Była przecież bękartem. Dołeczek na brodzie również zdawał się wskazywać na jednego z Mormontów. Nikt jednak nie poczynił żadnych kroków, by cokolwiek z jej panieńskim stanem zrobić - pamięć o walkach była ciągle żywa i chyba nikt nie chciał nawet próbować wiązać się z kimś, w kogo żyłach mogła płynąć błękitna krew. Brudna, ale ciągle błękitna. Sama Elle też nie miała chęci na zamążpójście. Coraz więcej czasu spędzała w “Niedźwiedziej Grani” , słuchając Benjena. Wolała stać z boku i czasem tylko wyciągała szczupłe, zgrabne dłonie po czyjąś sakiewkę (wedle rad i wskazówek Kulawego), albo spędzała czas we wspomnianej gospodzie, słuchając opowieści i wyszywając coś na szydełku. Czas mijał, aż w końcu Alysanne została sama z Jorelle; pozostałe córki rozpoczęły nowe życie, u boku mężów i dzieci. Ona się tego bała. Nie chciała męża. Sama myśl o ożenku ją przerażała, a już świadomość, że miałaby przed kimś rozłożyć nogi… wpadała wtedy w histerię i niemalże nie dało się jej uspokoić.

W trakcie jednego z takich histerycznych napadów, gdy na targowisku jeden z prostaczków, rudowłosy Oswell, zaczął się do niej zalecać, Jorelle straciła nad sobą panowanie. Wymierzyła chudemu rudzielcowi policzek i, pełna łez i żalu, bólu i smutku, wpadła na kupca związanego z Tallhartami, który akurat przybył z lądu i przyglądał się tej aferze. Zamieszanie sprzyjało kradzieży, już wtedy to wiedziała. Zanim jednak zorientowała się, co się stało, było już za późno - ona, mająca szesnaście dni imienia dziewka, zaciskała dłonie na broszy z wizerunkiem Czardrzewa. Dużej, ładnej broszy, wartej trochę grosza, ale też nie jakoś szczególnie cennej. Czuła mieszankę strachu i ulgi, lecz nie była w stanie powiedzieć, co było mocniejszego. Lęk, czy satysfakcja? Groza, czy zadowolenie?

Ciągle roztrzęsiona, pełna sprzecznych emocji, zdecydowała się skraść coś jeszcze. Dla ukojenia nerwów sięgnęła po amforę arborskiego wina, lecz wpadła w panikę na widok kupca, którego wcześniej “uwolniła” od broszy. Bała się, że ją poznał, więc cisnęła dzbanem wina prosto w mężczyznę. Nikt nie wiedział, że kradła, wyglądała po prostu na dziewkę, co podniosła amforę i rzuciła w męża.

Co mogli jej zrobić za to zrobić? Złapać i co, na Mur wysłać? Uciąć ręce? Posłać do jakiegoś zakonu? Do Deepwood Motte, by Glover ją ukarał lub przesłał dalej, do Starków? Albo zaciągnąć ją prosto do Twierdzy, by karę wymierzył sam Mormont? Niby obraziła kupca, zniszczyła mu ubranie i - patrząc nalaną twarz oraz tłustą szyję - lekko skaleczyła glinianymi odłamkami, ale nic poważnego się nie stało. O kradzieży broszy nikt nie wiedział. No i Jorelle była bękartem.

Wierzyła w to. Nie wyglądała na szlachetnie urodzoną pannę, ale nie przypominała też dziewki z gminu, była kimś pomiędzy. No i miała ten charakterystyczny dołek w brodzie. Drżącym i pełnym lęku głosem poprosiła więc o łaskę i wysłanie przed oblicze Mormonta, by tam mogła prosić o przebaczenie i odpuszczenie win, zaklinając się na Starych Bogów. Gdy jednak stanęła przed obliczem pana Wyspy Niedźwiedziej, odebrało jej mowę.

Nie słyszała nawet, jak łka jej matka, ani jak drwią z niej siostry. Ojczyma nie widziała w ogóle. Patrzyła tylko na pana Wyspy, u boku którego stał ktoś łudząco do niej podobny, z odrazą wymalowaną na twarzy. Jedyne, co zapamiętała z wizyty w nieprzyjemnej, kamienno-drewnianej twierdzy, to ten wzrok. I ból, którego zapomni nigdy. Nawet teraz, w zimniejsze noce, plecy rwą ostrym, pulsującym ogniem, a blizny swędzą i pieką.

Mormont byli, są i pewnie będą rodem wiernym tradycjom i Starym Bogom, więc zamiast skrócić dziewkę o rękę, którą podniosła na kupca, po prostu ją wybatożyli aż do nieprzytomności, a posadzka spływała jej krwią, łzami i moczem, nagą zaś wrzucili do lochu. Była kobietą, a kobiety na Wyspie Niedźwiedziej zajmowały dość wysoką pozycję i stanowiły niejako kamień, na którym budowano społeczeństwo. Co więcej, choć była z nieprawego łoża, to w jej żyłach płynęła krew Mormontów. Miała więc szczęście w nieszczęściu. Otrzymała tyle batów, ile przeżyła dni imienia i tyleż miesięcy spędziła w ciemnicy, w wilgotnych i zimnych lochach pod Twierdzą, w samotności. Tam z wolna popadała w coraz większe szaleństwo, miotając się od paniki do gniewu i z powrotem, wrzaskiem reagując na każdy, najmniejszy nawet szmer.

Gdy jednak wyszła na wolność, pod groźbą stryczka została wygnana z Wyspy Niedźwiedziej. Za napaść, no. Widmo wojny i śmierci kazało najwyraźniej oszczędzić młodą dziewczynę; kobiety na Wyspie były przecież traktowane inaczej, niż w reszcie Westeros. Wystarczy wspomnieć bramę prowadzącą do Twierdzy! Widniała tam rzeźba matki z niemowlęciem i toporem!

Cóż innego mogła więc zrobić Jorelle? Wzięła swój tobołek i nie żegnając się z bliskimi odeszła, zhańbiona i upokorzona, z sieczką w głowie, nie oglądając się za siebie. Dziękowała bogom, że nie dokonała tak zuchwałej kradzieży w domenie Boltonów. Jeśli wierzyć plotkom, wszystko, co się działo w lochach Dreadfort było gorsze, niż batożenie. A za napaść to pewnie by zawisła, albo coś jeszcze paskudniejszego by ją spotkało. Szczęście w nieszczęściu, jak już zostało powiedziane. Zamieszkała więc u brzegów Zatoki, w jednej z rybackich osad przy Deepwood Motte. Wiodła życie względnie spokojne jako szwaczka i pomoc w gospodzie “Wilcza Paszcza”, u Rodrika zwanego Łysym, byłego woja, który wiedział naprawdę dużo i znał mnóstwo najróżniejszych historii z frontu - złodziejka chciwie chłonęła wszystko, co mówił. Większość czasu i tak spędzała w towarzystwie Brana, stajennego, który podobnie jak ona był bękartem. Nie korzystał jednak z nazwisko “Snow”, nie chcąc mieć nic wspólnego z rodem, z którego się rzekomo wywodził. Radę tę Jorelle przyjęła do serca i po krótkim wahaniu sama też zrezygnowała ze swego rodowodu.

Niestety, on i co bardziej nietrzeźwi goście mieli wątpliwą przyjemność być okradzionymi przez Jorelle, ale złodziejka rzadko sobie na to pozwalała - ból pleców był zbyt świeży. No i dochodziła świadomość, że teraz, tutaj, mogła stracić dłoń lub życie. Chyba tylko na Wyspie tak cenili kobiety.

Jedyną, naprawdę wartą wzmianki rzeczą, którą ukradła z Sosenki, bo tak się zwała ta osada, była fajka z orzechowego drewna. Kupiec z Bliźniaków, Brunnor, świętował udaną transakcję; Jorelle nie była zainteresowana jego pieniędzmi, te bowiem mogła zawsze znaleźć, a i tak więcej było z nich kłopotu, niż pożytku. Zabrała więc rubasznemu, otyłemu mężczyźnie fajkę i, nie podejrzewana przez nikogo, opuściła wieś. Wraz z karawaną kupców i podróżnych, ochranianych przez najemników, zawędrowała w okolice Winterfell.

Po drodze widziała wyludnienie oraz przemarsze wojsk, udających się na południe i transport rannych i weteranów na Północ. Sama Jorelle już dość miała przemykania od zubożałej osady do osady, od maleńkiej wioski do wioski, bo i kraść nie było zbytnio co, a w gospodach patrzyli na nią podejrzanie. Zimowe Miasto z Winterfell stało się więc jej kolejnym domem - przynajmniej taki był zamiar.

Udało się to połowicznie. Zaczęła pracować jako krawcowa; znała się na tym, z igłą i nicią potrafiła robić prawdziwe cuda, miała zręczne dłonie, co przydawało się podczas kradzieży, a i potrzebujących była masa, lecz… natura złodziejki znów wygrała, tym razem tydzień po przybyciu do miasta. W niezbyt ciekawych okolicznościach, o których Jorelle wstydzi się mówić (a rumieniec na twarzy zdaje się być wystarczającym dowodem) weszła w posiadanie rodowego pierścienia rodu Mollen - nieduży sygnet ze świerkiem przykuł jej wzrok od pierwszej chwili. Choć była złodziejką-amatorką, wiedziała, że przyłapanie z czymś takim oznaczać będzie srogą karę; czym prędzej zaczęła się rozglądać za paserem. Podjęła ryzyko odwiedzin karczm i gospód o niezbyt dobrej opinii i renomie, szukając kogoś, kto by jej pomógł.

Ten ktoś odnalazł ją pierwszą. Tak poznała Jona, mężczyznę w wieku jej ojczyma, który znał przestępczy półświatek tej części Północy jak własną i cudzą kieszeń. Wyjaśnił jej w krótkich, godnych psiarczyka słowach, że skradziony przez nią pierścień jest wart mniej niż rzemyk, na którym wisi. Fałszywka mogła ściągnąć na nią gniew nie tylko straży, ale również i innych przestępców. Sam fakt, że dziewka dokonała takiej kradzieży, zaintrygował pasera by ten przyjął ją do terminu. Jorelle przeraziła się nie na żarty i chociaż nie już kradła, to uczyć się coraz więcej i więcej tajników fachu. Wykorzystywał ją, oczywiście, do co mniejszych kradzieży i włamów, minimalizując ryzyko i maksymalizując zyski.

Wkrótce potem, gdy zaczęła pracować w pełni jako szwaczka, poznała Eddę. Dziewkę z gminu jak i ona sama, a przy tym kopalnię plotek i pogłosek. Wyczekała na odpowiedni moment i znów poddała się swej prawdziwej naturze - okradła jedną z wysoko urodzonych panien, klientkę Eddy, jedynej naprawdę bliskiej osoby w tej części Westeros. Jorelle skradła młodej Starkównie płaszcz, gdy ta przyszła zakupić materiał na nowy. Łup okazał się cudowny, ale zbyt rzucający się w oczy, więc złodziejka po konsultacji z Jonem uciekła, wystraszona własnym zachowaniem. Czmychnęła, tchórząc jak szczur uciekający z tonącego okrętu, włócząc się po Północy, zbyt przerażona, by wrócić do Winterfell i zbyt dumna, by prosić o łaskę. Wiedziała, że teraz po prostu utną jej rękę i powieszą. Jon dobitnie jej to wszystko wyjaśnił. Dostała od niego tylko zestaw wytrychów i groźbę, żeby nie wracała do Zimowego Miasta.

Znów zaczęła wędrować od gospody do gospody, od wioski do wioski, dzieląc się opowieściami dziwnej treści i szyjąc, jeśli ktoś miał taką potrzebę. Dotarła wcale nie tak daleko, bo “tylko” do biednych osad otaczających Hornwood. Widok wiszących na konarach drzewa przestępców wstrząsnął dziewką - pomna wspomnieniom lochów pod Twierdzą Mormontów była więc bardziej niż ostrożna i kradła, gdy tylko miała absolutną pewność, że nikt tego nie widzi. Zawsze były to rzeczy, których braku ludzie nie zauważą. Drobnostki. Nic dużego, ani znaczącego. Zatrzymała się więc w przydrożnym zajeździe, “Ostatnia Szansa”, u Tommarda, a gdy okradła karczmarza z kilku miedziaków i jadła, ruszyła dalej, do kolejnej wsi, znacznie już bliżej Hornwood. A ściślej mówiąc, do wioski Sheepshead, leżącej mniej więcej pół dnia drogi od siedziby wspomnianego rodu i wzgórz, od których wzięła swą nazwę. No i owiec było tam więcej, niż ludzi.

Podobnie jak w Zimowym Mieście, tak i tutaj zajęła się robótkami ręcznymi. Aczkolwiek szukając pracy w zawodzie doznała szokującego odkrycia, gdy w jednej z gospód o jakże przewrotnej nazwie “Kurwidołek”, prowadzonej przez siostry Ellyce i Jerah, szwaczki wykonywały inne robótki ręczne, niż miała na myśli. Niemniej, Jorelle spędziła tutaj najwięcej czasu odkąd opuściła Wyspę, jako dziewka pomagająca roznosić jadło i trunki i jedna z krawcowych, szyjąc i cerując co tylko się dało, za drobną opłatą. Umilała też czas podróżnym, opowiadając o historiach, które usłyszała w ciągu swej podróży i pobytu w lochach, karawanach i karczmach. Z rzadka przedstawiała się jako Snow; pamiętając Brana i jego nauki nie chciała ryzykować. Nie budziło to niepokoju, ot, jeszcze jedne bękart, ale wolała nie ryzykować. Wyobraźnia podsyłała jej coraz to dziwniejsze i straszniejsze rzeczy, że ktoś mógłby odkryć, kim jest i co robiła. Starała się zatem ograniczać kradzieże jeszcze bardziej i żyć zgodnie z tradycją, z zasadami i prawem.

Złodziejka w jej sercu czekała tylko na właściwy moment. Podczas jednej z biesiad, mających miejsce w tej nietypowej gospodzie, okradła jednego szlachetkę, ku rozpaczy Jerah stałego bywalca lokalu, w dodatku z rodu Hornwood, a nie pierwszego lepszego szlachcica małorolnego. Jorelle zabrała mu nie tylko pochwę ze sztyletem, ale także i drewnianą szkatułkę, bogowie jedni wiedzą z jakim skarbem wewnątrz. Jerah, która najwyraźniej żywiła trochę więcej uczuć do młodej dziewki z Wyspy Niedźwiedziej, ukryła to wszystko przed siostrą i zapijaczonymi gości i nakazała Jorelle czym prędzej uciekać.

Przerażona, lecz i podniecona tym faktem, nie chciała początkowo opuszczać osady; panika i gniew szlachetnie urodzonego, którego okradła, prędzej czy później i tak zmusiły by ją do szybkiego opuszczenia tej bezpiecznej przystani (czy to pod postacią banicji, czy stryczka). Dopiero gdy znalazła się niemalże dzień drogi od Sheepshead, wyczerpana i wykończona tak fizycznie jak i psychicznie, trafiła do malutkiego, przydrożnego zajazdu; w “Kowalskim Młocie” spędziła niemalże tydzień, płacąc za nocleg nie tylko swoimi nikłymi funduszami, ale przede wszystkim szyciem i opowieścią. O dziwo, nikogo też nie okradła, choć miała na to chęć. Kogoś to ona tam widziała! Podróżni wysoko i nisko urodzeni, najemnicy, łowcy nagród, dezerterzy, kupcy, a raz nawet miała okazję porozmawiać z prawdziwą Wroną zmierzającą na Mur, wraz z transportem więźniów. Najważniejsze pytanie pozostawało jednak bez odpowiedzi. Dokąd się uda? Do White Harbor? Ramsgate? Dalej, na Południe?



Powrót do góry Go down
Nieznajomy
Nieznajomy
Wiek postaci : Przedwieczny
Stanowisko : Gospodarz na Uczcie
Miejsce przebywania : Szczyt stołu

Jorelle Snow Empty
Temat: Re: Jorelle Snow   Jorelle Snow EmptyPon 16 Gru - 11:25




AKCEPTACJA
Never forget what you are, for surely the world will not. Make it your strength. Then it can never be your weakness. Armour yourself in it, and it will never be used to hurt you.



Jorelle musiała przejść wiele, a jeszcze więcej przed nią. Wiedza o świecie nie przychodzi łatwo, jest okupiona cierpieniem. Może jednak w swojej podróży spotka prawdziwych przyjaciół i spokojną przystań, a może zapisze się na kartach historii, w przeciwieństwie do swoich sióstr.

Przyznawane atuty to:
Nadchodzi zima
Bękart
Złodziejaszek


Prócz puli punktów otrzymujesz również płaszcz, skradziony Starkównie, który dodaje +5 do charyzmy przeciwko gminowi i bękartom gdy go nosisz. Oprócz tego otrzymujesz również zestaw nowych igieł, który daje +5 do umiejętności rzemiosło (krawiectwo). Pamiętaj o uzupełnieniu profilu. Miłej zabawy.

Powrót do góry Go down
 
Jorelle Snow
Powrót do góry 
Strona 1 z 1
 Similar topics
-
» Jorelle Snow
» a w okowach snów pozostał on
» po drugiej stronie snów nie było

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Uczta dla Wron :: Archiwum-
Skocz do: