Share
 

 Billie Rivers

Go down 
AutorWiadomość
Billie Rivers
Billie Rivers
Wiek postaci : 21
Stanowisko : Objazdowa bardka, a także wrzód na tyłku Arwynda Tully'ego
Miejsce przebywania : Królewska Przystań
https://ucztadlawron.forumpolish.com/t782-billie-rivershttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t838-billie-rivers

Billie Rivers Empty
Temat: Billie Rivers   Billie Rivers EmptyPią 10 Sty - 21:49


Billie Rivers
I'm nobody! Who are you?
Are you nobody too?
Then there's a pair of us - don't tell!
Or they'd banish us to hell


13 X 144
Panna
Raventree Hall
Frey
Starzy Bogowie
156 cm | 42 kg
ft. Tamzin Merchant

Statystyki
Siła: 11
Precyzja: 41
Zręczność: 41
Zwinność: 26
Inteligencja: 61
Odporność: 30

Żywotność: 70
Wytrzymałość: 80
Umiejętności
Blef: 41
Charyzma: 45
Jeździectwo: 10
Kradzież: 26
Percepcja: 26
Podszywanie się: 41
Siła woli: 26
Zastraszanie: 1
Broń dystansowa: 16

Anatomia: 1
Ekonomia: 1
Sztuka: lutnia: 40
Sztuka: śpiew: 40
Sztuka: poezja:26
Biografia
I'm ceded, I've stopped being theirs
The name they dropped upon my face
With water, in the country sept
Is finished using now,
And they can put it with my dolls,
My childhood, and the string of spools,
I've finished threading too.


Preludium

Sztuka to magiczne zwierciadło, które odzwierciedla twoje niewidzialne sny na widocznych obrazach. Tak jak używasz szklanego lustra, aby zobaczyć swoją twarz, tak samo używasz dzieł sztuki, aby zobaczyć swoją duszę. Ale my, kiedy jesteśmy już starsi, do zobaczenia prawdziwego siebie nie używamy ani lusterek, ani dzieł sztuki, bo sądzimy, że mamy bezpośrednie poczucie życia. Im więcej przybywa nam lat, tym więcej pragniemy mieć, próbując objąć dłońmi wszystko, co jest w ich zasięgu, a nawet to, co wystaje ponad. Sztuka jest jednak nieposkromiona, przybiera tyle kształtów, ile sobie zażyczy, więc nigdy nie stanie się czyjąś własnością. Dlaczego więc ktokolwiek miałby być w stanie poskromić tych, którzy, tak jak ona, do wyższych rzeczy zostali stworzeni?

Akt I

Deszcz bębnił w okno; strugi wody spływały wzdłuż szkła obficie, ledwie przepuszczając ciekawskie oko, tak jakby poza rozmytym kalejdoskopem barw nie było dane mu zobaczyć niczego. Policzka od dawna już nie czuła, bo przyklejony do szyby od dobrej godziny zdążył już wyziębnąć do cna. Sama wisiała na parapecie, odziana jedynie w koszulę nocną i garść marzeń, które pokrzyżowały zimne poty. Nie po raz pierwszy, ani drugi. Choroba wracała namiętnie, jak namolny adorator, którego bardzo chciałaby się pozbyć, ale ten przywiązał się aż nadto. Więziła ją w czterech ścianach własnej sypialni, uporczywie powstrzymując przed doznawaniem świata tu i teraz, przed chwytaniem go w palce i czucia czegoś więcej, niż zawód, że koło, którym toczyła się fortuna, zdawało się ją pomijać.
Wszystko to było jednak nieodzowną częścią istnienia, do której postanowiła przywyknąć, bo użalanie się nad sobą nie przynosiło ani zmiany, ani ulgi. Stała się niepoprawną optymistką, próbującą dojrzeć jasną stronę ciemnej strony. Wierzyła, że nic nie dzieje się bez przyczyny i tak, jak po deszczu zawsze w końcu wychodzi słońce, tak też po złych chwilach nadchodzi szczęście i spokój. Z czasem swoje słabe zdrowie zaczęła odczytywać jako błogosławieństwo, bo odciągało ją od biegania pośród drzew i nabawiania się siniaków, a czas zaoszczędzony mogła wykorzystać w sposób bardziej pożyteczny. Oczywiście definicja pożyteczności w głowie Celene różniła się diametralnie od tej w głowie jej rodziców, ale była zbyt pozytywnie nastawiona do ludzi, by odbierać to za wadę. Uważała bowiem, że różnica zdań prowadzi do dyskusji, a te prowadzą do nowych wniosków, dzięki którym uczymy się więcej.
Dlatego choć była drobna i krucha, nosiła w sobie duszę ogromną, pełną nadziei wobec przyszłych dni i marzeń, których nie miałaby czasu spełnić, choćby żyła trzykrotnie. Na życie spoglądała poprzez pryzmat sztuki, mając je za najcenniejszy dar; samą ideę istnienia zawsze wynosiła na najwyższy piedestał, uważając, że trzeba ją uwieczniać we wszystkim. Dlatego tworzyła – do upadku sił, do ostatniego tchu, a gdyby było trzeba, może i nawet do ostatniej kropli krwi. Myśli wplatała w słowa, a słowa w muzykę, za punkt honoru obejmując sobie robienie tego najlepiej, jak potrafi. Nie celowała w bycie ideałem, bo wiedziała, że takie rzeczy nie istnieją nawet w bajkach dla dzieci, ale chciała dawać z siebie wszystko. Przez jej palce przeszło tyle strun i kawałków papieru, że aż stwardniały od ciągłego używania, pozwalając na granie o wiele dłużej, niż mogłoby się zdawać. Dlatego mieszkańcy Raventree Hall miewali przez pierwszych kilka lat ciągłe migreny od jej rzępolenia, bo choć od zawsze nazywała sią artystką, to nie urodziła się nieziemsko utalentowana. Długa praktyka doprowadziła ją do poziomu, w którym otaczający ludzie zaczynali ją częściej chwalić, niż ganić. Podziw przyszedł jeszcze później, ale wcale nie sprawił, że spoczęła na laurach, a raczej motywował ją do cięższej pracy, bo nie chciała doprowadzić do momentu, w którym nie chciałby słuchać jej absolutnie nikt.

Akt II

W tej pogoni za udoskonalaniem samej siebie jako artystki zapomniała jednak o tym, że szlacheckie urodzenie od pierwszych oddechów stawiało przed każdym dzieckiem zadania i oczekiwania, które trzeba było wypełnić, by nie stać się czarną owcą. Celene nie sądziła jednak, by nadawała się na panią domu czy przykładną matkę, bo wiedziała, że nigdy nie byłaby w stanie poświęcić takiej roli należytej uwagi. Myślami zawsze była gdzie indziej, na wyższych planach egzystencji, i chociaż wierzyła, że dla innych ludzi takie przyziemne sprawy były świętością, to mimo szacunku wobec nich nie potrafiła obrać ich za istotną część własnego życia. Uważała, że każdy człowiek zasługiwał na własne, prywatne szczęście, którego nikt nie mógł mu odebrać, więc nie chciała stawiać żadnego mężczyzny w sytuacji, gdzie jako żona nie przynosiłaby mu radości. A doskonale wiedziała, że nikt o zdrowych zmysłach nie poszedłby na układ, gdzie jego małżonką miałaby zostać nawiedzona posiadaczka lutni i zbyt wielu idei. Tych pomylonych z kolei też wolałaby ominąć, bo mimo bycia odłączoną od świata realnego, doskonale zdawała sobie sprawę, że spędzanie życia z chorymi psychicznie nie było niczym przyjemnym. Była świadoma zarówno swoich zalet, jak i wad, wiedziała, że jest mała, chuda jak patyk i nader delikatna, więc bała się wizji przemocy. Brutalnością się wręcz brzydziła, bo agresja przyprawiała ją o dreszcze, i to o wiele gorsze niż te, których doznawała w trakcie choroby. Stąd też od większości mężczyzn trzymała się na bezpieczną odległość, bo kojarzyli jej się z wszystkim, czemu była przeciwna. Ich ciągnęło tam, gdzie gorzała wojna, byli gotowi do stawania naprzeciw siebie, by wybić sobie oczy oraz ostatnie tchnienie z płuc w imię czegoś tak trywialnego jak poczucie posiadania racji. Ona o walce nie chciała nawet słuchać, chyba że takiej metaforycznej, z własnymi słabościami.
Edukację przyjmowała jak nakazano, wyraźnie nie popisując się zdolnościami matematycznymi, ani jakimikolwiek poza sztuką w zasadzie. Valyriański brzmiał pięknie, ale nie miał dla niej większego sensu, a historia nie przemawiała do niej zbyt szczególnie, bo interesowało ją tylko to, co czas dopiero ma przynieść. Podobno ci, którzy nie znają historii są skazani na jej powtórzenie, ale młoda Blackwood zbyt łatwo wybaczała cudze błędy, by się nad nimi rozwodzić i książki pisać. Stąd też w oczach rodziny była po prostu… nikim szczególnym. Odróżniała się od nich już samym wyglądem, jako jedyna dziedzicząc rude włosy po babce, kiedy cała reszta mogła szczycić się kruczoczarną czupryną. Odstawała jak napuchnięty palec u nogi, ale nie mogła nic na to poradzić. Wzruszała ramionami, gdy ktokolwiek na nią narzekał, bo wszystkich swoich niedoskonałości była świadoma i osobiście czuła się z nimi świetnie, więc nie czuła potrzeby zań przepraszać.
Jakiekolwiek wieści dotyczące swojego mariażu przyjmowała nie tylko z wyraźną niechęcia, ale również z bezbrzeżnym przerażeniem. Wizja porzucenia swawoli w imię pójścia w nieznane z kimś, kto prawdopodobnie nie będzie miał z nią nic wspólnego, odbierała jej siły w kończynach, przez co nauczyła się, by ewentualne informacje tego rodzaju przyjmować na siedząco, by nie przeżyć bliskiego spotkania z posadzką. Protestowała, ale nie tak stanowczo jakby tego chciała, a później drugi raz wyżywała się na kartce papieru, ubierając frustrujące myśli w słowo pisane, którego nikt później nie miał przeczytać. Zamykała się w swoich czterech ścianach, wisząc w oknie, jakby kalkulowała, czy rzucenie się z niego przyniesie jej ukojenie, ale zawsze dochodziła do wniosku, że pozostawiła po sobie zbyt mało dorobku literackiego, by zaskarbić sobie nieśmiertelność. Dramatyzowała, dosłownie i w przenośni, wyolbrzymiając instytucję małżeństwa do rozmiarów morskiego potwora, który pożera nawet największych śmiałków. Dlatego o ile na początku jeszcze brano pod uwagę jej obawy, w pewnym momencie już nikt nie traktował jej na poważnie.
Pewnego razu przez drzwi sypialni rodziców dobiegł do niej dźwięk energicznej rozmowy, spośród której meandrów zdołała wyłowić swoje imię. Ciekawskie uszy siedemnastoletniej wówczas Celene przywarły mocno do drewnianych wrót, by wyłapać wszystko to, co chowane jest za jej plecami. Po chwili analizy wywnioskowała, że rozmowa toczy się, po raz kolejny, o jej zamążpójściu, niestety przybyła już w trakcie konwersacji, więc pewne niuanse, jak nazwisko i aparycja kandydata, zdążyły już dawno umknąć. Jednak kiedy następnie usłyszała słowa „Essos”, „wojak”, a potem „rosły facet”, poczuła jak włosy na całym ciele stają jej dęba. W jej wyobraźni namalował się obraz rosłego osiłka zza wielkiej wody, dzikusa wręcz, wyższego od niej o dwie, albo nawet trzy głowy, który zgniecie ją przy pierwszej możliwej okazji. Zwizualizowała sobie również przeprowadzkę na inny kontynent, z dala nie tylko od rodziny, ale także wszystkiego co znała, w pojedynkę, samotna i bezbronna. W tym momencie uznała, że miarka zdecydowanie się przebrała, że to definitywnie za wiele i ona się na to jawnie nie godzi. Jednak zamiast wbić tam z impetem, oświadczając, że z całym należytym szacunkiem, ale panu ojcu i pani matce się chyba w dupie poprzewracało, odwróciła się na pięcie i w pośpiechu wróciła do swojego pokoju, by wcielić w trybie natychmiastowym swój najświeższy pomysł. Mianowicie – plan ucieczki.
Spakowała to, co uznała za najważniejsze. Jedną suknię na zmianę, bieliznę, trochę papeterii i pióro, bo bez przelewania myśli na papier nie była w stanie sobie poradzić. Gdzieś na wierzch dorzuciła ulubioną książkę z okładką wyświechtaną do cna, na plecy zarzuciła lutnię, a na to wszystko płaszcz z kapturem i pod osłoną nocy zdecydowała się na permanentne opuszczenie Raventree Hall. Z perspektywy czasu otwarcie przyznawała, że ta decyzja była niezwykle pochopna, ale nigdy jej nie żałowała. Po cichu zbiegła na dół, decydując się na zejście po schodach na bosaka, by nie obudzić tupotem niechcianych ciekawskich uszu, a kiedy dostała się na zewnątrz, na powrót założyła swoje trzewiki, pochwyciła pierwszego lepszego konia, wcisnęła strażnikowi pozłacany naszyjnik z szafirem, który dostała na urodziny, by ten otworzył jej bramę i zwiała w kierunku miasteczka.

Akt III

Od tamtego momentu nie było łatwo, ale nie śmiała narzekać, wiedząc, że sama wybrała sobie taką drogę. Przez pierwsze miesiące, jeśli nie rok, obsesyjnie uciekała z miejsca na miejsce, obawiając się, że rodzina ją znajdzie i zmusi do powrotu, a następnie do oddania swej ręki jakiemuś dryblasowi z dzikiego kontynentu. Rzeczywistość uderzyła ją prędko i z pełną mocą, kiedy przed panienką z dobrego domu postawiła bolesne realia – trzeba umieć żyć, żeby przeżyć. Głód, chłód i paranoja bywały nader częstymi gośćmi, a o ile z tym ostatnim mogła się nawet oswoić, to dwa pierwsze musiały być zaspokojone, by mogła zobaczyć świt dnia następnego. Dlatego brała, co znalazła, a nawet kradła. Z różnym powodzeniem, bo musiała siłować się z własnym sumieniem i miłością do bliźniego, by postawić swoje dobro na pierwszym miejscu. Dopiero kiedy kwestia jej zniknięcia ucichła i plotki o zaginionej panience Blackwood ucichły w terenach Dorzecza, odważyła się zarabiać na siebie, wystawiając się na widok opinii publicznej. Wybrała sobie nowe miano, zapożyczając imię od bohaterki swojej ulubionej powieści – Billie, po czym zaczęła swoje życie jako objazdowy bard. Robiła to, co przynosiło jej szczęście, a choć nie żyła w bogactwie, własny talent wspomagany ciężką pracą był w stanie zapewnić jej przeżycie. Z czasem stała się jednak znana w Dorzeczu o wiele bardziej, niż by chciała i zaczęła się obawiać, że zbyt wielka doza uwagi skierowana na jej personę przyniesie jej zgubę. Zdecydowała się opuścić rodzinne tereny i wyruszyć na południe, by nieść pieśń dalej, gdzieś bardzo daleko od Raventree Hall oraz tych, którzy jej źle życzyli.
Los chciał, że będąc już u wylotu natknęła się na grupę pod przewodnictwem, jak później dowiedziała się, Arwynda Tully’ego, która również zmierzała w tym samym kierunku. Zazwyczaj trzymałaby się zdecydowanie na wielki dystans od tego typu przyjemniaczków, ale jeszcze zanim odkryła kim są, próbowała po cichu ukraść im prowiant, na czym została przyłapana na gorąco, a to z kolei skutkowało tym, że jeden z towarzyszy rudowłosego oberwał z lutni przez łeb. Stąd też czuła się wobec nich dłużna, gdy zdecydowali się jej darować i nie urwać łba razem z płucami, bo z pewnością jej się należało. Na dodatek wizja tak łaskawej (przynajmniej wobec Billie!) eskorty wydawała się zbawienna – samotna wyprawa w górę Westeros brzmiała ekscytująco tylko do momentu, w którym przypominała sobie, że jest jedynie drobną dziewczyną z zerowym pojęciem o samoobronie.
Z czasem okazało się jednak, że przybyła z Essos kompania jest całkiem sympatyczna i przebywanie w ich towarzystwie przynosiło jej zgoła więcej frajdy, niż tułanie się w pojedynkę od jednej wsi do drugiej. Raz nawet ją natchnęło, że porzuci swoje artystyczne życie, żeby nie odstawać od nich za bardzo i będzie wojować u ich boku, ale choć Arwynd począł instruowanie dziewczyny, jak korzysta się z łuku, nauka szła na tyle mozolnie, że swoją ideę musiała odstawić na dalszy plan, bo wymagała konkretnego doszlifowania.
Dlatego obecnie podaje się za Billie Rivers, nic nieznaczącą bękarcią córkę, licho wie, którego gościa, co zarabia na życie grą na lutni oraz pieśnią. Na dodatek trzyma się w towarzystwie bandy pod przewodnictwem Tully’ego, który nie tak dawno przybył z Essos, gdzie zajmował się głównie wojaczką. Historia chłopaka brzmiała, jakby gdzieś już ją słyszała, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć gdzie, no i też nie spędzało jej to snu z powiek. W końcu przed nią czekała rozległa, nieznana przyszłość i zupełnie nie miała czasu na spoglądanie wstecz.

Post scriptum

Urodziła się jako Celene Blackwood, ale lata temu porzuciła to miano, na rzecz przydomka artystycznego – Billie Rivers;
Pod nowym nazwiskiem jest znana w Dorzeczu jako objazdowa bardka;
Wbrew pozorom budzonym przez jej drobną budowę, posiada głos jak dzwon;
Za dzieciaka sporo chorowała na zimne poty, ale z czasem się uodporniła i raczej nie miewa problemów ze zdrowiem;
Ucieka przed rodziną, starając się unikać ich jak ognia, jednocześnie uporczywie próbując się dowiedzieć, czy wciąż jej poszukują;
Tworzy nie tylko piosenki, ale i wiersze, czym męczy całą kompanię dniami i nocami, czerpiąc dziką przyjemność z widoku ich niezadowolonych grymasów;
Jedną z sukni wymieniła na zestaw wygodnych spodni, czarnej koszuli i szmaragdowej kamizelki, z którymi praktycznie się nie rozstaje, natomiast drugą zachowała w razie czego;
Raz zdzieliła lutnią dzikiego psa, który się na nią rzucił, permanentnie go uziemiając i do dziś nie może sobie tego wybaczyć;
Choć wychowała się w wierze w Starych Bogów, gdyby ktoś pytał, wierzy w Siedmiu, bo nie chce dostać w ciry za bycie poganką;


Powrót do góry Go down
Nieznajomy
Nieznajomy
Wiek postaci : Przedwieczny
Stanowisko : Gospodarz na Uczcie
Miejsce przebywania : Szczyt stołu

Billie Rivers Empty
Temat: Re: Billie Rivers   Billie Rivers EmptyPon 20 Sty - 21:23




AKCEPTACJA
Never forget what you are, for surely the world will not. Make it your strength. Then it can never be your weakness. Armour yourself in it, and it will never be used to hurt you.



Droga Billie. W kwestii tożasmości Los jest absolutnie łaskawy i szanuje wybory każdego, nawet panienki Blackwood. Podejmując odważną decyzję o ucieczce z ciepłego gniazdka, pokazałaś, jak silne są ludzkie marzenia. Z drugiej strony Twoja historia przypomina trochę samospełniającą się przepowiednię, nie sądzisz? To szczęście, że znalazłaś sobie grupę, która może pomóc Ci w spełnieniu marzeń, jednak nie zapominaj o tym, że podobnie jak z Tobą - nie wszystko jest tym, czym wydaje się być na pierwszy rzut oka.

Przyznawane atuty to:
Odbiór wrażeń
Szlachcic
Bard
Wątłe zdrowie

Prócz początkowej puli punktów do rozdania otrzymujesz również lutnię, zaskakująco bogato zdobioną jak na instrument będący w posiadaniu zwykłego bękarta z Dorzecza. Lutnia ma kształt, który przywodzi na myśl bardzo rozłożyste drzewo i wykonana została prawdopodobnie przez najlepszych ze sztukmistrzów z Reach. Daje ci ona bonus +5 do rzutu na grę na tym instrumencie. Ponadto w Twoim ekwipunku znajduje się również łuk prosty, korzystania, z którego uczy cię twój nowy, rudy przyjaciel z Essos. Jego podstawowy współczynnik obrażeń wynosi +25. Uważaj tylko, by nie zrobić sobie krzywdy!

Powrót do góry Go down
 
Billie Rivers
Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Uczta dla Wron :: Archiwum-
Skocz do: