Share
 

 Jin Yinghzou

Go down 
AutorWiadomość
Jin Yinghzou
Jin Yinghzou
Wiek postaci : 41
Stanowisko : Najemnik
Miejsce przebywania : Essos
https://ucztadlawron.forumpolish.com/t833-jin-yinghzouhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t846-jin-yinghzou

Jin Yinghzou Empty
Temat: Jin Yinghzou   Jin Yinghzou EmptyNie 19 Sty - 18:43


Jin Yinghzou
A man who cannot tolerate small misfortunes can never accomplish great things


124 Kalendarza Zachodniego
samotny
Jinqi
Linghzou
Dziewica Światła i Lew Nocy
177 | 72
Daniel Wu

Statystyki

Siła: 50
Precyzja: 80
Zręczność: 60
Zwinność:80
Inteligencja:80
Odporność:60

Żywotność:80
Wytrzymałość:120
Umiejętności

Blef - 1
Charyzma - 70
Logika - 60
Percepcja - 50
Taktyka - 70
Siła woli - 60
Zastraszanie - 1
Broń drzewcowa - 80
Języki
Język ojczysty - Yi Ti
Język obcy - wspólny

Anatomia - 40
Ekonomia - 32
Etykieta - 27
Nawigacja - 16
Rzemiosło (konserwacja broni/kowalstwo) - 26
Sztuka przetrwania - 26
Sztuka (lutnia) - 1


Biografia


Kufel piwa zawsze źle działał na Jina ale nie sprawiał, że Jin chciał zaprzestać. Siedząc w pełnej głosów i hucznej zabawy karczmie "delektował" się swoim trunkiem jak delektować się może możny samym ryżem albo tutaj na zachodzie, rzepą czy innym ziemniakiem. Jin nie był rolnikiem, więc w sumie porównanie to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Pomyślał jednak, że warto się dowiedzieć w końcu co jest odpowiednikiem ryżu tutaj i za morzem. Może się kiedyś przydać. Co kilka łyków wzdychał. Z tą ilością pieniędzy długo nie pociągnie, a wolne miasta coś ostatnio nie szukają najemników, a jak już to bardziej jako worki mięsa niż faktycznych wojowników.
Kiedyś to było. Po chwili jednak zebrał ślinę i wypluł te słowa.
- Cofam to - powiedział sam do siebie.
Pociągnął następnie kolejny łyk. Gorzkie, rzadkie, słabe. Jak na tą dziurę przystało. Rarytas.

Nagle jakby odpłynął. Jakby ponownie tam był. W domu. W krainie o której większość biedoty nie słyszała, a Ci którzy słyszeli traktują ją jak mit. Poza nielicznymi... oraz kupcami. Kupcy wiedzą o niej i Ci którzy odważą się tam wyruszyć, poza Zatokę Niewolniczą, poza Qarth, zyskają majątek. Szafran jest wart więcej niż złoto w tych okolicach. Pomyśleć tylko, że u Nas jest tylko zwykłym dodatkiem. Nie u Nas. To już nie mój dom.

Ale nim był. Dawno temu. Kiedy to było? Miałem chyba dziesięć lat kiedy go opuściliśmy... chociaż bardziej pasuje: uciekliśmy. Cholerny ojciec, czemu nigdy mi nie powiedział o co chodziło.

Tak dobrego życia jak miałem do dziesiątego roku ma niewielu. Nawet Ci którzy nazywają się możnymi tutaj i za Wąskim Morzem. Obowiązek, honor, nauka. Podstawowe zasady Pałacowej Straży. Ojciec był jej dowódcą, a ja miałem być jego następcą... jednak jestem tutaj. Nieźle spadłem na ryj. No cóż... co prawda treningi i nauka był wymagające, bardziej wymagające niż ktokolwiek może sobie tutaj wyobrazić. A presja? Presja dodawała mi tylko siły. Następca Dowódcy Straży Pałacowej, bezpośredni podkomendny samego Cesarza. Teraz to nic nie znaczy, ale wtedy... Westchnął.

Czytanie, pisanie, walka włócznią, taktyka, dowodzenie. To było coś. Ale nauka przesłuchań więźniów w wieku ośmiu lat, wywierania na nich presji, manewrowania wśród możnych oraz nauka języków było wymagające.

Wiedza ojca, a wcześniej przez jego ojca i ojca jego ojca i pewnie ich ojców była przekazywana również na mnie. Włócznie miałem w dłoniach już zapewne po urodzeni. Nie pamiętam momentu w którym się z nią rozstawałem. Ciągły trening, ciągłe kary. Tylko motywowały mnie do rozwoju. W końcu nie byłem jeszcze najlepszy. Ojciec zabierał mnie ze sobą wszędzie. Kiedy nie ćwiczyłem miałem obserwować. Obserwować jak dowodzi, jak zarządza Pałacową Strażą, jak z dumą służy Cesarzowi. To dzięki jego łasce mogłem dostąpić tak wielu możliwości rozwoju w tamtym czasie.

Biegi wokół pałacu, trening z innymi, pobudki w środku nocy aby przenieść pełne wiadra wody na plecach z jednego krańca miasta na drugi, baty za niewykonanie zadania, dziurawienie ciał włócznią aby zapamiętać najbardziej witalne punkty, cele w które uderzyć aby zabić. Piękne czasy.

Jin uśmiechnął się gorzko.

A po tym nauka w pałacach, z nauczycielami samej rodziny Cesarskiej - etykiety, taktyki, rozumowania, posłuszeństwa, wiary w Cesarza-Boga.

Nawet brałem udział w wieku dziesięciu lat w bitwie z Jogos Nhai. Może ten moment był powodem naszej ucieczki? Pamiętam, że zwyciężyliśmy, oczywiście nie mogłem wziąć udziału w samej bitwie, ale mniejsza z tym. Wszyscy się cieszyli... tylko nie mój ojciec, był smutny, zawiedziony wręcz.

Kilka dni później opuściliśmy nasze złote pałace, nasz dom. W środku nocy, myślałem, że to następny trening. Jednak nie. Ojciec kazał zabrać włócznię i kilka rzeczy na drogę. Ruszyliśmy pod osłoną nocy do portu. Dostaliśmy ciasną kajutę i... wypłynęliśmy, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że z brakiem zamiaru powrotu.

Matka od samego początku źle znosiła całą tą sytuację. Z początku była tylko cicha. Później tylko się pogarszało. Bladła, wymiotowała, nie chciała jeść, ojciec mówił, że to przez morze. Mylił się.

Naszym pierwszym przystankiem było miasto Asabhad. Wtedy mieliśmy jeszcze pieniądze. Oczywiście kwatera, którą wynajęliśmy była porównywalna z wychodkiem w naszym domu. Nie wiedziałem, że będę tęsknił za tą klitką. Siedzieliśmy tam w raz z matką przez większość czasu kiedy ojciec był poza domem. Oczywiście przy wszystkim co się działo nie zapominał o treningu. Każdego dnia wymyślał nowe ćwiczenia, dźwiganie kamieni, noszenie wody, bose biegi po kamieniach, walka włócznią, a także czytanie ksiąg które zabraliśmy, większość była o nudnych dworach, władcach, kilka o dowodzeniu i taktyce, te podobały mi się bardziej, a nawet jedna czy dwie o ciele człowieka. Miałem stale zajęcie i przez większość czasu nie zdawałem sobie sprawy z tego co się wokół dzieje. Matka marniała coraz bardziej. Praktycznie nie opuszczała naszych kwater.

Tak minął pierwszy rok. Później przenieśliśmy się do Faros na wyspie Moraq. Ojciec powiedział, że tam będzie miał lepszą pracę. I tak też się stało.

W domu nie było go praktycznie całymi dniami, czasami nawet nie wracał przez kilka dni do domu. Mieliśmy własny dom, a nawet matce się polepszyło. Teraz spędzała większość czasu w ogrodzie, niewielkim, niczym w porównaniu z tymi pałacowymi ale wydaje mi się, że dawały jej spokój ducha.

Ojciec regularnie dostarczał mi nowe książki, w wolnym czasie przekazywał swoją wiedzę, a treningu nie odpuszczał nigdy, nawet kiedy wrócił po kilku dniach do domu. A kiedy go nie było kazał mi obiecać, że sam będę wykonywał ćwiczenia. Tak też robiłem.
W wieku piętnastu lat wszystko zmieniło się ponownie.

Matka się powiesiła. Ojciec ją znalazł kiedy rano wrócił do domu. Wiedziałem już wtedy, że został najemnikiem, człowiek z jego umiejętnościami mógł zarobić ogromne pieniądze, jednak nie o tym teraz. Pochowaliśmy ją w ogrodzie, pod drzewem gdzie spędzała najwięcej czasu. Następnego dnia ojciec kazał mi się spakować i powiedział, że wyruszamy, że nie może tutaj dłużej zostać.

Trafiliśmy do Qarthu. Ogromne miasto, potężne i bogate. Mogłoby się równać z mniejszymi miasteczkami w Cesarstwie. Ale to była miła odmiana. Warto wspomnieć, że nie odczuwałem większego bólu po śmierci matki. Byłem smutny, ale wydaje mi się, że pogodziłem się z jej śmiercią jeszcze przed tym nim faktycznie zmarła. Była tylko duchem który nawiedzał nasz ogród.

W Qarth ponownie zamieszkaliśmy w niewielkim pokoiku. Ojca nie było coraz dłużej i dłużej, a jak wracał to wyglądał... jak matka po opuszczeniu domu.

Pewnego dnia ktoś zapukał do naszych drzwi. Byli to dwaj dobrze ubrani ale niezbyt... cywilizowani, zapewne, najemnicy. Rzucili mi sakiewkę pełną pieniędzy i powiedzieli, że ojciec już nie wróci. Że był honorowym i wielkim człowiekiem i takie tam. Dokładnie tak powiedzieli. Nie miał dla nich zapewne większego znaczenia.

Zostałem sam w wieku szesnastu lat.

Co mogłem zrobić. Nim odeszli zapytałem się czy to znaczy, że zwolniło się stanowisko. Zapytałem się automatycznie, beznamiętnie. Spojrzeli się na mnie i jeden się zaśmiał, drugi go uderzył w ramię. Powiedzieli, że jasne. Mam stawić się w wyznaczonym punkcie wieczorem. Odeszli.

Zamknąłem drzwi, zabolało mnie w klatce piersiowej. Upadłem na ziemię jak długi. Pamiętam to dokładnie. Byłem tak słaby. Wciąż jestem ponieważ dalej czuje ten ból. Płakałem. A następnie ruszyłem na miejsce spotkania. Zabrałem swoją włócznię. Pieniądze. Ubrałem lekki pancerz który miał przygotowany dla mnie ojciec i poszedłem.

Była to jakaś boczna uliczka. Goście którzy kazali mi się tam stawić już tam byli. Jeden był nawet zdziwiony, że się stawiłem. Pamiętam ich twarze. Moment w którym powiedzieli, że teraz zacznie się zabawa. Z tyłu wyszło trzech kolejnych. Nie było żadnej pracy. Instynktownie poczułem, że jestem w niebezpieczeństwie. Że również jestem martwy jak ojciec i matka. Uderzyłem włócznią w krtań tego który się śmiał, następnie szybko i zwinnie tyłem włóczni trafiłem jednego z trójki, obróciłem się i dźgnąłem go w pierś. Następnie upadłem na ziemię. Zapewne dostałem w głowę. Odrzucili mi włócznię, a następnie zaczęli kopać. Nie mogłem się ruszyć. Ból był niemal słodki. Chciałem żeby mnie zabili. Jednak nie to było ich celem. Usłyszałem tylko szelest ubrań i głos tego z tyłu. Teraz ja się zabawie, powiedział. Rzucił się na mnie i przycisnął do ziemi. Nie wiedziałem co się dzieje. Teraz robi mi się niedobrze jak tylko sobie o tym przypominam. Jednak nagle się zatrzymał. Wydał dziwny odgłos, zabulgotał. I upadł, dwaj następni padli tuż za nim. Pojawili się inni ludzie. Nie wiedziałem co się dzieje, wszystko działo się szybko, jednak powoli, w oddali. Ktoś złapał mnie za ramiona. Już po mnie. Podniósł mnie i widziałem jego twarz z bliska, nierówno ogolony, łysy, z potężnymi ramionami. Potrząsnął mną kiedy nic nie odpowiedziałem. Mogli zrobić ze mną co chcieli. Widziałem kątem oka, że pozostali przeszukiwali martwych. Uderzył mnie w twarz. Nagle usłyszałem wyraźnie co do mnie mówi, a raczej już nie do mnie, a do swoich towarzyszy.
- Zabił ich swoją włócznią, nieźle.
- Miał szczęście, jest gówno wart, jeszcze chwila i chodziłby jak kaczka.
- Jeśli pozostawili by go przy życiu - wtrącił trzeci.
- Bierzemy go - powiedział ten który mnie podniósł - Może się przydać.
- Pierdolisz, zostaw go.
- Nie utrzymamy go, równie dobrze może być gówno wart. Weź Ty kurwa... Au.
Ten pierwszy ździelił go w ramię. Sięgnął do mojego pasa i zabrał sakiewkę.
- Właśnie się dorzucił do swojego utrzymania - podrzucił nią.
- A żeby Cię pochłonęła Czerwona Pustynia. Rób co chcesz.
Ponownie klękną przede mną. Podał mi moją włócznię.
- Zakładam, że nie masz rodziców skoro tu jesteś. Chodź z nami. I tak nie masz innego celu.
Poszedłem. Tak dołączyłem do tej grupy najemników. Przyjęli mnie.

Po roku byłem już jednym z nich. Pracowaliśmy w Qarthcie i w okolicach. Zostali moją nową rodziną. Byliśmy w Qarthcie przez kilka lat. Pieniądze wydawałem na nowe księgi, a treningi odbywałem dokładnie tak jak polecił mi ojciec. Nie przekazał mi wszystkich tajników naszej techniki. Rozwijałem ją dalej sam. Ostry umysł i ostra włócznia. Nazywali mnie dziwakiem. Szybko zająłem się funduszami bandy. Jako jedyny potrafiłem pisać i czytać. Negocjowałem nawet umowy, a także uczyłem się nowych języków, wspólnej mowy, języka zatoki niewolniczej czy wolnych miast. Znając podstawy załatwiłem nam kontrakt, coś co mogłoby pozwolić na grubą wypłatę.

Podróż na południe, za Letnie Morze, do Sothorys, gdyby nie fakt, że pochodziłem z Yi Ti co dla wielu było bajkami to pewnie bym nie uwierzył. Jednak tak się stało. Wyruszyliśmy w stronę Wysp Bazyliszków, miejsca owianego złą sławą, pełnego piratów, niewolników, łowców niewolników i, jeśli wierzyć opowieścią, bazyliszków. Mogę powiedzieć, że to miejsce faktycznie jest piekłem na ziemi i to nie z racji powyżej wymienionych powodów. Wszystko zarośnięte, po zjedzeniu owoców wszystko z Ciebie wypływało, kilku naszych chłopców nawet skonało tam, wysrywając własne wnętrzności. Pieniądze były wielkie ale nie warte tej męczarni. Rok spędzony tutaj był cięższy niż moje dotychczasowe życie.

Pilnowaliśmy jakichś "badaczy", jak siebie określali, przed wszystkim i wszystkimi kiedy oni łazili po ruinach zbierając kamienie i robiąc swoje notatki. Po skończeniu naszego kontraktu, otrzymaniu zapłaty, dosłownie pobiegliśmy do portu i wydaliśmy pokaźną część naszego majątku na statek aby nas zabrał stamtąd. Plusem jest to, że trening i walka z piratami, niewolnikami i łowcami daje sporo satysfakcji i potrafi rozwinąć. Zwłaszcza trening kiedy cały czas kąsają Cię przeróżne paskudztwa.

Statek który "najęliśmy" płynął do Zatoki Niewolniczej, do Astaporu. Omijając przylądek okalający Astapor... widzieliśmy Valyrię, buchające dymy, martwą ziemię, upadłe imperium. Było w tym coś pięknego. W ciągu następnych kilku lat dość często wybierałem się w stronę Valyrii ale nigdy do niej nie dotarłem. Po części zwyczajnie ze strachu, a po części z racji tego, że nikt nie chciał tam płynąć. Tak próbowałem kogoś nająć. Głupota.

W Astaporze mieliśmy mnóstwo roboty, tuż po tym jak wydaliśmy większość pieniędzy, małej fortuny dla każdego, po przybyciu. W sumie nie tylko w Astaporze ale we wszystkich miastach Zatoki, Yunkai I Meereen. Czy to jako "ochrona" przed Dothrakami czy jako "służby porządkowe" ustawiające niewolników. Przyznaje, że był to czas kiedy nauki mojego ojca zaśniedziały, upłynniły się, zszarzały jak nasi sąsiedzi. Trening i nauka były moją mantrą, ale moralność w tym życiu... nie była tak łatwa do utrzymania.

W wieku trzydziestu jeden lat chciałem stworzyć swoją kompanie. Współpracowaliśmy z innymi, naszą praktycznie zarządzałem, mieliśmy pracę, zapewniony wikt. Ale czegoś mi tu brakowało, byliśmy w tym miejscu zbyt długo, co prawda zwiedziliśmy wszystkie miasta Zatoki Niewolniczej, od Elyri i Talos po państwo pasterzy jak zwali ich Dothrakowie, ale... byłem już znudzony, zmęczony. Znałem ich kobiety, widziałem jak walczą, zabijałem niewolników, zabijałem dothraków, pasterzy, podróżników. Jak ktoś płacił to nie pytałem. Wciąż wierzyłem w Dziewice Światła i Lwa Nocy, warto o tym wspomnieć gdyż po prawdzie nie przykładałem do tego większej wagi, a było to dobrą wymówką gdy Czerwoni Kapłani, jak wrzody na tyłku, próbowali mnie nawrócić lub wskazać "prawdziwą drogę". Dobrze płacili, ale nie na tyle aby bawić się z nimi w ich boga.

Zszedłem jednak z tematu. Własna kompania. To było coś. Pewnie i tak zostałbym przywódcą obecnej ale byłem ambitny, co z perspektywy czasu nie miało znaczenia. Oznajmiłem to chłopcom. Część chciała iść ze mną. Zgodziłem się. Jednak nasz przywódca. Osoba która mnie przygarnęła tyle lat temu, miała inne zdanie. Traktował mnie jak syna, niektórzy w bandzie myśleli nawet, że nim jestem, jednak on nie był moim ojcem... ale byłem głupi, durny, ambitny. Kazałem mu zejść z drogi inaczej będę musiał przejść siłą. Wiedziałem, że nie ustąpi. Nie mógł przed wszystkimi. Zmusiłem go do tego. Zaatakował mnie, a ja odruchowo... go zabiłem. Szybki cios w tętnice szyjną. Mnóstwo krwi, szybka śmierć... szybkie zdanie sobie sprawy z tego co zrobiłem. Zmarł w moich ramionach. Część chłopaków po jego stronie zaatakowała nas. Zaczęła się walka. Wszystko legło w gruzach. Moi chłopcy "zwyciężyli", zostało ich kilku. Klęcząc wciąż nie wiedziałem co się stało. Poczułem się tak jak wtedy, kiedy tamci stanęli przed drzwiami i powiedzieli, że ojciec nie żyje. Mój prawdziwy ojciec. Nie ten, którego właśnie trzymam przy sobie. Ten z którym spędziłem więcej czasu niż z prawdziwym... może to on był prawdziwy? Nauczył mnie wielu rzeczy. Pozwolił się rozwijać. Wspierał. Oczywiście jak najemnik. Z pozoru bez uczuć.

Pochowałem go i wraz z chłopakami opuściliśmy Zatokę, ruszyliśmy na zachód do Wolnych Miast. Chwytaliśmy się różnych prac, nasza ekipa to rosła, to malała. Nie czułem już nic, ani ambicji, ani chęci zarobku, ani pożądania. Część mnie pozostała z moimi ojcami. W ciągu dziesięciu lat przemierzyliśmy wszystkie Wolne Miasta, we wszystkich była dla nas praca. Aż do Myr, miasto najęło nas ponieważ spodziewali się ataku ze strony Pentos. To było kilka dni temu. Wstałem i przekazałem dowództwo mojemu zastępcy. Powiedziałem, że teraz on dowodzi. Zebrałem swoje rzeczy. Pieniądze, włócznię, rynsztunek, miecz ojca, tego drugiego oraz jego lutnie. I tak nie potrafiłem na niej grać...

Teraz jestem w Tyrosh. Siedzę w karczmie, popijam to gówniane piwo i widzę swoich ojców. Schlałem się albo piwsko mnie zabija. Wstaję i wybiegam z karczmy za nimi. Wiem, że są martwi ale... mimo tego to robię. Tam są. Zataczam się biegnąc dalej. Zniknęli na okręcie. Powiedziałem kapitanowi, że płynę z nimi. Dopiero w połowie drogi dowiedziałem się, że zmierzamy do Westeros. Do Królewskiej Przystani.



Powrót do góry Go down
Nieznajomy
Nieznajomy
Wiek postaci : Przedwieczny
Stanowisko : Gospodarz na Uczcie
Miejsce przebywania : Szczyt stołu

Jin Yinghzou Empty
Temat: Re: Jin Yinghzou   Jin Yinghzou EmptySro 22 Sty - 7:32




AKCEPTACJA
Never forget what you are, for surely the world will not. Make it your strength. Then it can never be your weakness. Armour yourself in it, and it will never be used to hurt you.



Rozpocząłeś życie z widmem tego, że kiedyś jak twój ojciec, staniesz się Pałacowym Strażnikiem. Któż więc mógłby pomyśleć, że los okaże się na tyle przewrotny, by wytrącić ci tę stabilną przyszłość z rąk i zepchnąć na niepewną drogę najemnika, dodatkowo zmuszając cię być doświadczył dwukrotnie śmierci kogoś, kto był dla ciebie ojcem. Teraz, pozbawiony ostatniej namiastki kogoś, kogo mógłbyś nazwać rodziną, ruszyłeś w kierunku Westeros. Oby tam los okazał się dla ciebie o wiele łaskawszy.

Przyznawane atuty to:
Dar języków
Wśród elit
Wielki Umysł
Czytanie i pisanie
Odważny

Prócz początkowej puli punktów do rozdania, otrzymujesz również Włócznię z inkrustowanym ostrzem. Przedmiot, który jeden z klientów postanowił ci wręczyć, w ramach dodatkowej zapłaty za twe usługi. Posiada współczynnik obrażeń 21, a także sprawia, że zadane nią rany są o 3HP poważniejsze. Do tego otrzymujesz jadeitowy medalion, który należał do twojego ojca i był symbolem Pałacowych Strażników, a ktory daje ci +3 do rzutów na charyzmę i +3 do rzutów na siłę woli.

Powrót do góry Go down
 
Jin Yinghzou
Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Uczta dla Wron :: Archiwum-
Skocz do: