Share
 

 Liadan Greyjoy

Go down 
AutorWiadomość
Liadan Greyjoy
Liadan Greyjoy
Wiek postaci : 22
Stanowisko : Pierworodna Kosy i Kosiarza
Miejsce przebywania : Dorne
https://ucztadlawron.forumpolish.com/t936-liadan-greyjoyhttps://ucztadlawron.forumpolish.com/t995-liadan-greyjoy

Liadan Greyjoy Empty
Temat: Liadan Greyjoy   Liadan Greyjoy EmptyNie 16 Lut - 19:58


Liadan Greyjoy
You should see me in a crown
Your silence is my favorite sound


12 IX 143
panna
Pyke
Harlaw
Utopiony Bóg
175 | 60
Lauren de Graaf

Statystyki
Siła: 51
Precyzja: 26
Zręczność: 28
Zwinność: 30
Inteligencja: 50
Odporność: 35

Żywotność: 90
Wytrzymałość: 60
Umiejętności
Blef: 15
Charyzma: 36
Logika: 15
Percepcja: 15
Siła woli: 41
Zastraszanie: 26
Broń obuchowa: 80
Broń dystansowa: 7
Walka wręcz: 34

Nawigacja: 21
Pływanie: 30
Żeglarstwo: 30
Biografia

My mother told me
Someday I would buy
Galley with good oars
Sail to distant shores
Stand up high in the prow
Noble barque I steer
Steady course for the haven

Mokro.
Krople wody opadające na twarz przysłaniały widok, jaki miała przed sobą. Czuła, jak szary materiał przywiera do jej ciała, nawet ochranianego przed typową dla ich wysp pogodą. A może dziś było trochę inaczej? Trochę zimniej, mroczniej. Włosy, może nieco ciemniejsze od tych, które okalały twarz matki, splecione miała w warkocz, z którego wiatr usilnie próbował wyciągnąć co to luźniejsze kosmyki.
Wiatr zmienił kierunek i teraz zacina z drugiej strony.
Szybkim ruchem ręki wyciera twarz w materiał rękawa. Prawej ręki, bo lewa ściskana jest kurczowo przez jedną z mamek. Zerka w bok, na jeszcze młodszą siostrę. Na brata patrzyć nie chce, bo to żadna przyjemność. Lorelei przynajmniej wydaje z siebie głos, który da się znieść. Brat, trzymany kurczowo przez matkę miał drzeć się wniebogłosy. Podobnie, jak robiły to wszystkie okoliczne dzieciaki. Przypominał jednak marmurową figurkę i był równie zimny w dotyku. Oczy koloru morskiej toni skupiły się na zawiniątku.
A może był również śliski jak marmur w dotyku?
Nie ośmieliła się wyrazić tej myśli na głos. Zresztą, choć w jej kilkuletnim umyśle zdawało się, że dobrze wie, o co chodzi, tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, że stoi właśnie twarzą w twarz ze śmiercią. Śmiercią Żelaznego, która nie powinna tak wyglądać. W żaden sposób nie przypominała bowiem o honorze. Gdzie był honor, gdy życie oddawało dziecko, niezdolne do tego, by stanąć o własnych siłach, a co dopiero chwycić za broń i udowodnić, że jest czegoś warte? To nie tak powinno być.
Wpatrywała się więc w długą brodę Utopionego Kapłana. Szukała niewielkich ziarenek morskiej soli splątanych w lokach jego brody. Słuchała piosenek, śpiewanych cichymi głosami mamek, które miały ją uspokoić. Uspokoić przed czym? Strach nie zdążył dopaść małej dziewczynki. Biegła szybciej niż jej rodzeństwo. Było jej trochę przykro, bo może kiedyś zabiorą też małą Lorelei? Nie, żeby pałała do niej szczególną miłością, zwłaszcza w tamtej chwili. Ale zawsze było zabawniej mieć w pobliżu kogoś, kto jest nieco głupszy od ciebie samego.
Gdy matka pozbyła się marmurowego dziecka ze swych ramion, odruchowo wyciągnęła szyję w kierunku skarpy. Chciała zobaczyć. Była ciekawa. I była tylko dzieckiem, dlatego wraz z ostrzegawczym syknięciem i szarpnięciem za rękę przez mamkę skończyła się próba jej układania. Przynajmniej tamtego dnia. 




Silne ramiona ojca, które obejmowały ją, gdy byli sami. Nigdy nie narzekała na brak miłości ze strony obu rodzicieli, jednak zawsze to ojciec miał w jej sercu miejsce szczególne. To jego chciała zadowolić najbardziej, choć wiedziała, że będzie to prawie niemożliwe. Bo przegrała na starcie, rodząc się jako Liadan, a nie na przykład – Loron. Loron Greyjoy. Mogłaby ściąć włosy na krótko i przybrać męski strój. Ubrać płaszcz z foczej skóry, skórzane spodnie, nałożyć na nieochronioną długim welonem włosów głowę kaptur i ruszyć w rejs. Dokąd? Nie było to ważne. Gdzieś w Zielone Krainy, by łapać ludzkie serca w uścisku strachu, gdy tylko na horyzoncie pojawi się jej statek. Z nią, uczepioną silnie do masztu za linę, z solą w ustach, oczach i nozdrzach. Wtedy wyciągnęłaby z pochwy miecz, o którym zawsze marzyła. Ze złotą rękojeścią, ozdobioną mackami krakena, wijącymi się po niej całej i łączącymi się z jelcem. Ostrzem cienkim i wygiętym przy czubku, przypominającym bardziej broń krain pochodzenia jej babki, Dorne. Od wyciągnięcia broni tylko chwila do ataku, ale przed atakiem broniły ją…
Silne ramiona ojca. Jego spojrzenie mogło dać jej odrobinę nadziei, że jako Liadan nie zbruka nazwiska i tytułu Żelaznej, za którą przodkowie oddali życie. Może nie była Loronem. Ale mogła osiągnąć głównie tyle, co on. Mogła być prawdziwą dumą dla ojca, nie to, co tamci, prawie jej rówieśnicy, zrodzeni z morskiej żony.
Jeżeli ktoś miał być pierworodnym dzieckiem Torona Greyjoya, mogła być nim tylko ona. I absolutnie nikt inny.
Wychowywała się bowiem na Pyke i z Pyke. Obecność starszych „braci” była dla niej początkowo zupełnie obojętna. Z czasem jednak, gdy coraz większy wpływ na jej wychowanie wywarła matka – sytuacja odwróciła się diametralnie. Ci, z którymi początkowo czuła ogromną, bo czystą i dziecięcą więź, nagle stali się kimś, na kogo zupełnie nie mogła patrzeć. Zastanawiała się, czemu oni mogli żyć, a wszyscy jej prawdziwi bracia – czy to będący przed nią, czy po niej – nie mogli. To zupełnie niesprawiedliwe. Miała ledwie kilka lat, gdy postanowiła sobie, że nigdy z nimi nie przegra. Że nie było opcji, by ukorzyć głowę przed kimś, kto nosił nazwisko Pyke. Komuś, kto nie miał na tyle honoru, by przysłużyć się Żelaznym Wyspom czymś więcej, niż swoją marną egzystencją.
Dlatego też nie protestowała, gdy matka urządzała jej i siostrze mordercze treningi. Nigdy nie lubiła strzelania z łuku. Bolały ją od tego palce, a dłonie wolała mieć zaciśnięte w pięści. Gorzej jeszcze było z jej celnością, co doprowadzało ją do spontanicznych ataków furii. Choć bała się matki, jej gniewu i wszystkiego, co mogło przyjść wraz z nim, gdyby tylko szepnęła ojcu na ucho o jej uczynkach, nie mogła tego opanować. Sama świadomość, że ktoś może być od niej lepszy w czymkolwiek, targała jej ciałem i nie pozwalała się skupić. Świadomość, że mała Lorelei, którą lubiła bardziej z roku na rok (oczywiście pomijając zasadę ograniczonego zaufania, którą stosowała do niemal wszystkich członków rodziny – dalszej czy bliższej), jest od niej w czymkolwiek lepsza, była nie do zniesienia. Już sto razy bardziej wolałaby kaleczyć palce o durne igły do haftu niż widzieć kolejną strzałę przelatującą obok celu.
Uwielbiała pływać. W morzu czuła się zdecydowanie lepiej niż na lądzie, dlatego też każdą możliwość do zejścia z niego, jaką podsuwał jej los, brała bez zastanowienia. Nawet siniejące usta i zbolałe od wysiłku mięśnie nie mogły jej przeszkodzić. Musiała być silniejsza. Płynąć dalej. Szybciej. Zdążyć przed śmiercią, przed Bogiem Burzy, który najwyżej mógł ją pocałować w tyłek. Tam dokładnie go miała. W końcu nie zareagował nawet wtedy, gdy podczas kłótni pchnęła swą dziesięcioletnią siostrę, a ta poleciała prosto w morskie fale. Woda, która dostała się do uszu dziewczęcia uszkodziła jej słuch, ale Liadan obchodziło to tyle, co ptasi wrzask, niknący gdzieś za horyzontem.  
Zupełnie nie szły jej sztuki kobiece. Mamki nie miały cierpliwości do dziecka, a gdy zaczęła dorastać i stawiać na swoim – zdawało jej się, że zupełnie zrezygnowały z jakiegokolwiek trudu. Na nic próby nauki pięknych haftów, na nic instrumenty, śpiew, malarstwo czy poezja. Liadan wiedziała, że przy odrobinie szczęścia i wysiłku, może dostać wszystko. Piękny fartuch jednej z okolicznych dziewek? Nie płakała zbyt mocno, gdy miała jej pięść przy nosie. Wystarczyło się lekko wychylić i wymierzyć cios. Oddała bez dużego wahania, a i słowem nie pisnęła. Bo przecież nie przeszłoby bez echa, wiedziały o tym obie.
Jeżeli znała się na czymś lepiej, niż przeciętna dziewka i niż sugerowałby to jej zbyt prosty jak na Greyjoya nos, była to nawigacja. Czy to ogólna znajomość terenu, dzięki licznym wyprawom z matką, czy może wpatrywanie się w długie, bezsenne noce w nieboskłon? Chyba to niebo, zaraz po wodzie, pociągało ją najbardziej. Nie ekonomia, czy matematyka. Nie języki obce, które maester starał się kłaść jej do głowy na siłę i próbując odeprzeć atak Liadan Greyjoy o czerwonych ze złości policzkach i zmrużonych oczach koloru morskiej toni. To właśnie, gdy przychodziło do czegoś, co wydawało się przydatne, gdy mogła rozprawiać o czymś, co niedostępne dla przeciętnego człowieka… Wtedy wszystko stawało się dla niej ciekawsze. W gruncie rzeczy nie była głupia. Po prostu wybierała sobie taki zakres interesujących ją spraw, jaki chciała. I nic nie mogło zmienić jej zdania. Stojąc nad stołem zapełnionym wszelakimi mapami, pokazywała swemu ojcu, dokąd dopłynie, gdy tylko ukończy szesnasty dzień imienia. Miała wielkie plany, o wiele większe niż jej ojciec. Wiedziała też, że gdy nie będzie wystarczająco ostrożna, rozbije się o skały pychy i głupoty. Podobnie jak Czerwony Kraken przed nią.
Miała jednak trochę autorefleksji. Będąc w odwiedzinach u Harlawów, wraz z matką i siostrą, stwierdziła, że tak naprawdę kocha je obie. Na swój specjalny, pokręcony sposób. Nie była idealną córką i siostrą. Wiedziała to od samego początku. Jak miała być córką i siostrą, gdy przez całe życie wolała być synem i bratem, tym, którego tak bardzo brakowało jej matce? Oczywiście, najmłodsze z rodzeństwa Greyjoy okazało się być żyjącym chłopcem, ale czy Utopiony będzie na tyle łaskawy, by przejął ojcowskie brzemię? Tego nie mogły być pewne. Musiała więc stać na ich straży. Być odpowiedzialną za całą czwórkę. Siebie. Matkę. Lorelei. I małego. Choć pewnie żadne z nich tego nie chciało, a próba powiedzenia o swoich zamiarach głośno skończyłaby się kolejnym mordobiciem. W jakiej konfiguracji? Tego nie była pewna.




Matka była jednak tą, która zauważyła, że Liadan zdarza się próbować strzelać z łuku w inny sposób niż siostra. Chodziło raczej o sposób strzelania charakterystyczny dla mańkutów. Ona zaś mańkutem nie była, pisanie – a raczej mozolne bazgrolenie – lewą ręką było dalej niedopracowane, znacznie lepiej wychodziło prawą. Już od dziecka używała obu rąk wymiennie do tych samych czynności. Dlatego też, gdy zdecydowała się w końcu udać do zbrojmistrza Pyke po coś odpowiedniejszego do walki niż łuk, z którym nie dawała sobie rady – prosiła go o coś, czym mogła walczyć przy użyciu obu rąk. Nie mogąc zdecydować się między buzdyganem a młotem, próbowała obu. Ostatecznie to młot stał się jej ulubioną bronią, chociaż dalej często korzystała z buzdyganu.
Czym prawie rozbiła głowę młodego Saltcliffa? Chyba młotem. Napatoczył jej się w porcie, gdy była już po szesnastym dniu imienia. Był trochę starszy od niej, ale byli równi wzrostem. Liadan wyrosła ponad swe rodzeństwo i matkę dość szybko, ustępując wzrostem chyba tylko ojcu. Jej szczupła budowa ciała mogła nie zapowiadać tego, jak dobrze jest wysportowana, a wszystko dzięki Gwennarze. Gdy młody mężczyzna popełnił błąd, chwytając ją w talii i przyciągając do siebie, ona odwdzięczyła się, z impetem uderzając go obcasem buta w palce u lewej stopy. Moment rozkojarzenia wykorzystała, by odwrócić się na pięcie i chwycić za młot, który miała przy pasie. Dziwne, ale nie odstępowała siłą od swego napastnika, któremu zaczęła grozić, machając jednocześnie młotem w niedalekiej odległości od jego głowy. Spokorniał dość szybko. Jak większość przed nim.
Dopiero gdy dowiedział się, że ma do czynienia z lady (tfu!) Greyjoy, w jego oczy ponownie weszło światło. Liadan nie miała absolutnie żadnych skrupułów, by posługiwać się swym nazwiskiem, gdy była taka potrzeba. Ba, etykieta również nie była jej obca, więc po wcześniejszym grożeniu rozbiciem głowy, przeszła w coś, czego zawsze oczekiwały od niej mamki – damulkę, która opuszczała wzrok w odpowiednich momentach, śmiała się z zasłoniętymi ustami i wplatała we włosy kwiaty, które przyniósł jej oblubieniec. Tak, Saltcliffe okazał się być tak zauroczony, że z miejsca wyskoczył w powietrze jak oparzony i błagając w pełni sił o to, by nie odchodziła, pobiegł zerwać jakieś marne kwiatki z nabrzeża. Warte były mniej niż jego krzywy uśmiech i nos rozbity chyba kilka księżyców wcześniej. A jednak je przyjęła.
Podobnie jak pocałunki, które składał na jej zdartych od treningów knykciach. Nie odrywała od niego wzroku, zafascynowana tym, jak daleko chce się posunąć. Był niespełna rozumu? Możliwe. Mimo to spodobał jej się. Tak, z krzywym uśmiechem, ledwo zagojonym nosem, biednym kłamstwem o przyrodzie Żelaznych Wysp w miejscu kwiatów i prawie szczeniackim zarostem, którym łaskotał jej palce. Weszli pod pokład jego statku. Wyszli dopiero następnego ranka, bogatsi nie tylko o nowe doświadczenie, ale i parę guzów na głowie. Zdecydowanie – dolny pokład był za niski.
Saltcliffe próbował zdobyć jej rękę. Nie wiedziała, czy to tylko jego głupie przechwałki, czy faktycznie próbował przekonać swego ojca, by ten nawiązał większy sojusz z rodem Greyjoy. W czasie, w którym starał się zatrzymać Liadan przy sobie, ona dopiero poznawała rozkosze dorosłego życia. Dołączyła do jego załogi. Mogła wspiąć się na maszt. Jeszcze nie swojego statku. Nie z mieczem, a młotem przypasanym do zbroi, którą miała na sobie niemal zawsze – za wyjątkiem kąpieli i snu. Była niemal na szczycie swojego światka i mogła zrobić praktycznie cokolwiek.
I co zrobiła?
Największy błąd swego życia.
Zaczęło się zupełnie niewinnie. Rok wcześniej oznajmiła, że wyrusza na wyprawę. Pierwszą, dorosłą, z Saltcliffem. Rajd na Zielone Krainy? Och, jak bardzo o tym marzyła.
Gdy wyruszyli, zaczęła śnić. Każdej nocy jej sny spływały czerwienią, marzyła o scenach płynących z opowiadań tych, którzy przeżyli ciężkie chwile domowej wojny. Marzyła o złotych lokach skąpanych w czerwieni, przeszywającym uszy ryku, smaku żelaza w ustach, swym własnym, krzywym uśmiechu i skrzyżowaniu zieleni traw z morzem w ostatnim spojrzeniu. A potem cięcie. Od ucha do ucha. Może ostatni pocałunek złożony w sadystycznym tańcu na ustach tracących życie. A potem Pyke, wielka sala i Tron z Morskiego Kamienia. Rozluźnienie palców w krwawych lokach. Głuchy dźwięk upadku, gdy głowa ląduje na zimnej posadzce. Silne ramiona ojca, które obejmują jej wychłodzone ciało. A potem przyciągają do tego jeszcze drugą parę. Chudszą. Słabszą. Ale z krwią Żelaznych w żyłach.
Rodrik Greyjoy.
Zemsta na Lannisterach miała być słodka. W jej żyłach płynął przecież gniew. Chciała wedrzeć się tam, gdzie się dało. Do Lannisportu. Do Casterly Rock. Zbrukać całe ich złoto w czerwieni, być czkawką, którą odbije się pomysł tej starej kurwy Johanny. A po drodze zatrzymać się jeszcze w Turni i wybić wszystkich, którzy noszą nazwisko Westerling do pnia. Był to plan poważny, ba! Najpoważniejszy chyba wśród wszystkich, które pojawiły się w jej głowie. Jednak nawet gniew nie mógł przesłonić jej tego, jak w istocie głupi był to pomysł. Sama, nawet bez własnego statku, nie wygra całej wojny. Potrzebowała wsparcia i doświadczenia. Wytarcia mleka spod nosa i… chrztu bojowego.
Płynęli więc dalej. Do Reach. Chyba nigdy nie zapomni momentu, w którym pierwszy raz postawiła stopę na kontynencie. Zaciągnęła się powietrzem, które dalej miało w sobie coś ze słonego morza, a jednak pachniało… słodko? Otumaniająco wręcz słodko. Wieśniacy z rybackiej wioski nie mieli szans. Stali się prostą i łatwą ofiarą, nawet gdy próbowali stawiać opór. A ona? Nie miała siły, by roztrzaskać im czaszki. Widok strachu, przeszywającego, pierwotnego strachu, zmroził jej krew w żyłach. Czyżby sama się przestraszyła? Zawahała się. Wystarczył moment, by nie trafiła z odpowiednią siłą. Zamiast zakończyć żywot od razu, wieśniak konał w konwulsjach i krzykach, a ona – zawiedziona swym postępowaniem – rzuciła nim o ziemię, jak szmacianą lalką.
Ale wygrała. Spojrzała śmierci w oczy.
Później szło już prościej. Zgarnęli jakiś marny łup – bo co innego może mieć rybacka wioska? Trochę jedzenia, kilka panienek dla chłopców z załogi. Wszelkie „kosztowności” zabrała dla siebie. Wśród nich znalazł się jeszcze młody chłopiec. Miał nie więcej niż dwanaście dni imienia na karku. Syn rybaka, idealnie wprawiony w wiosłowanie. Może to los uśmiechnął się do niego, gdy Liadan, z włosami rozwianymi przez prawie-kwietny wiatr, dostrzegła go, gdy chował się między łódkami. Chciał żyć, więc będzie. Podobną możliwość dano przecież jej bliskim, czyż nie?
Chłopak widział wiele. Bo przez rok wyprawy przy wybrzeżu Zielonych Krain podobnych przypadków napaści było dużo, dużo więcej. Każdy kolejny jeszcze bardziej rozzuchwiał młodą Liadan, która chciała więcej i więcej. Już nie drżała jej ręka. Przestała za czwartym razem. Jeżeli chciała budować swój autorytet, nie miała możliwości na nawet chwilę zawahania. Najwięcej frajdy dał jej chyba pobyt w Dorzeczu. Po napadnięciu na ziemię jakiegoś pomniejszego lorda zrozumiała już, czemu król Hoare nie miał najmniejszego problemu w przejęciu kontroli nad regionem. Ludzie gnuśni i przeklęci głupotą jakby nie przyzwyczaili się do sąsiedztwa Żelaznych, które przecież nie trwało od wczoraj. Korciło ją, by okrążyć kontynent i wpłynąć w górę Tridentu. Zobaczyć na własne oczy Harrenhal, czy to, co mogło z niego pozostać. Co ją powstrzymało? Resztki rozumu czy może tęsknota za domem? A może zdobyczny pierścień ze srebrnym pstrągiem z oczkami z rubinów i szafirów? Nijak nie komponował się z jej ukochanym pierścieniem z krakenem, którego głowa zastąpiona została perłą, zaś macki wiły się tak, że przy dobrym uderzeniu mógł uczynić obrażenia podobne kastetowi. Ale z miłą chęcią pomagałaby pierścieniem przed nosem jakiegoś Dorzeczanina z bożej łaski.




Wróciła. Kilka księżyców temu, prawie równo z tymi, którzy wrócili z Dorne. Aż dziw, że nie spotkała ich po drodze. A może po prostu zapomniała, że płynęli z innej strony? Nieważne. Gdy witała się z rodziną nieomal zapomniała, że nie powinna rzucać im się do gardeł. Nie potrafiła, na pewno nie potrafiła pokazać im, jak bardzo byli dla niej ważni, jak bardzo tęskniła. Ale miała nadzieję, że mogli to sami zauważyć. Chociażby z jej oczu, czy z podarków, które przywiozła.
I nie, nie rzuciła ojcu pod stopy roztrzaskanej głowy wieśniaka. A mogłaby.
Zamiast tego, rzuciła się w wir dawnego życia. Zrzuciła z niechęcią marynarski płaszcz, by przywdziać zbroję córki Żniwiarza. U rodziców nie zauważyła zmiany. Na zmianę Pyke nie chciała patrzeć. Najbardziej zmieniło się jednak jej młodsze rodzeństwo – oczko w głowie matki i Lorelei. Czy była to zmiana na dobre? Nie chciała się jeszcze zastanawiać. Brała w końcu to, co rzucał jej los. I nigdy nie pytała, czy może coś zmienić.
W końcu jeżeli czegoś bardzo chciała, zabierała to siłą.
Bardzo miło było bawić się w wielką panią. Chciała być jednak kimś więcej. Poznawszy trudy morskiego życia, zapragnęła swej własnej łajby. Przy pomocy Saltcliffe ona i zbierana przez kilka wcześniejszych miesięcy załoga dokonała abordażu langskipa. Wyjątkowo słabo obsadzonego, bo walczyć potrafiła zaledwie garstka z załogi. Przeżył jedynie jeden z marynarzy, który po obietnicy lojalności złożonej z ostrzem przy szyi został nowym doradcą Liadan. Ta nie pamiętała nawet, jakie miano nosił langskip przed jego przejęciem. Od teraz nazywał się Gniewem Pyke.
Znacznie ciekawiej było bawić się w króla na Gniewie Pyke właśnie, wydawać rozkazy, nie liczyć się ze zdaniem malkontentów, których uciszyć mogła uniesieniem młota w górę czy spojrzeniem rzuconym w kierunku jej kochanych towarzyszy broni. Co jednak, gdy ktoś postanowił rzucić jej wyzwanie? Podejmowała je. Zawsze. Bez względu na ryzyko, jakie wiązało się z taką decyzją.
I to właśnie doprowadziło do największego błędu w życiu.
Liadan utrzymywała swą załogę jako jedność w bardzo konkretny sposób. Lojalność między kochankami była kluczem do zbudowania nici porozumienia, czyż nie był to pomysł równie genialny, co skazany na destrukcję? Jeden z jej najbardziej zaufanych ludzi chciał ją jednak tylko dla siebie. Gdy do jego uszu dotarły pogłoski o tym, jakoby Saltcliffe faktycznie nie obijał się, a szukał sposobności do złożenia przysięgi małżeńskiej przed Utopionym, oszalał.




Hrothgar.
Samo warczące brzmienie jego imienia posyła dreszcze w dół kręgosłupa Szarej Damy. Na jego wspomnienie zawsze unosi dłoń do swej twarzy i z sykiem godnym węża w herbie jej największego adoratora, dotyka rany na policzku, która goi się jakoś parszywie, dopiero się zasklepia. Jednak to nie policzek, poczerwieniały przy krawędziach cięcia, boli Liadan najbardziej. O wiele bardziej boli nadszarpnięta duma.
Podważył jej autorytet. Śmiał podnieść na nią rękę przy ludziach. Upuścić krwi Żelaznego na jego własnym statku. Na to nie było ni zgody, ni przyzwolenia. Całe zdarzenie pamięta wystarczająco wyraźnie, ale nikt poza naocznymi świadkami nie wie, że niewiele brakowało, by sama zginęła w morskiej toni. Był starszy i pewniejszy siebie. W końcu już raz darowała mu życie. Miał za sobą wiele podobnych potyczek, z których zazwyczaj wychodził zwycięsko. Zwyciężył i tym razem, gdyż wrzask, który rozdarł jej gardło, musiał roznieść się na okoliczne wyspy, odbić od murów Zamku Pyke i powrócić na statek. Pierwszy raz od lat miała łzy w oczach. Prawie się poddała.
Teraz to jej włosy zlepione były krwią. Jej własną. Mocno zaciśnięte szczęki drżały wyraźnie, by nie wydać z siebie kolejnego krzyku. Ani pisku. Nie była dzierlatką, która pierwszy raz musiała zachować się tak, jak nakazywała Stara Droga. Rozmazane przez krople deszczu spojrzenie nie pomagało, gdy deski statku pokryły się delikatną, śliską warstwą wody. Ruszyła. Odbiła się pewnie z lewej nogi, starając się trzymać uzbrojonego w parę sztyletów mężczyznę na taki dystans, na jaki pozwalał jej młot. Już raz podszedł za blisko, ale się zawahał. Dlatego skończyło się jedynie na policzkowej szramie, niepodcięciu gardła. W końcu… oboje popełniali błędy, czyż nie?
Hrothgar był jej błędem. Gdyby nie jego rady, popłynęłaby pewnie aż do zmęczonego wojną Dorne. Opłynęłaby całe Westeros, atakowała nadmorskie wioski w Dolinie, gdzie już dawno zapomnieli gniewu Żelaznych Wysp. A teraz walczyła z nim na śmierć i życie, nie będąc pewna, czy chociaż jedno z nich pozostanie na statku.  
Prosiła Utopionego, by dał jej więcej czasu. By mogła odejść tam, gdzie jej poprzednicy. Ale nie teraz. Nie tutaj. Nie, gdy na szali leży jej honor, gdy w dłoni ściska trzonek młota, gdy bierze zamach z trzaskającym barkiem i uderza. Na oślep, bo to trafienie ostatniej szansy.
Trafiła. I znów postąpiła nierozsądnie.
Odrzuciła młot do tyłu. Za siebie. Z trudem utrzymując równowagę na miękkich z wysiłku nogach, złapała za poły płaszcza z foczej skóry. Splunęli na siebie. Ona śliną, on krwią. Kopniak w żebra był niczym ostatni pocałunek, o którego składaniu na tracących ciepło Lannisterskich ustach marzyła. Nie było w tym nic z wymarzonej delikatności. Tylko czyste obrzydzenie, zmęczenie, drżenie ramion nadwyrężonych w wysiłku, puste spojrzenie oczu koloru morskiej toni.
Rzuciła jego ciałem o pokład. Zrobiła kilka kroków w tył, by znów chwycić młot. Wszyscy myśleli, że tylko po to, by czuć się bezpieczniej. Nie. Chwilę później podbiegła ponownie do ciała, jakby odzyskała wszystkie witalne siły. Uderzała młotem na oślep. W głowę, w ręce, kolana, żebra. Trzask łamanych kości nie przeszkadzał jej w niczym. Wiedziała, że występuje przeciwko prawu. Jednak musiała dołożyć wszelkich starań by ci, którzy planowali zrobić jej krzywdę w przyszłości, zastanowili się nad tym, co może się zdarzyć, jeżeli im nie wyjdzie. Hrothgar wypadł za burtę głową w dół.
Albo tym, co z niej zostało.
- Nikt nie podważa mojego autorytetu na tym pieprzonym statku, jasne?!

rzut na percepcję (tylko nie w stronę taty) Liadan Greyjoy 726796081


Powrót do góry Go down
Nieznajomy
Nieznajomy
Wiek postaci : Przedwieczny
Stanowisko : Gospodarz na Uczcie
Miejsce przebywania : Szczyt stołu

Liadan Greyjoy Empty
Temat: Re: Liadan Greyjoy   Liadan Greyjoy EmptySob 7 Mar - 1:19




AKCEPTACJA
Never forget what you are, for surely the world will not. Make it your strength. Then it can never be your weakness. Armour yourself in it, and it will never be used to hurt you.



Zawsze próbowałaś coś komuś udowodnić - najpierw ojcu, że chociaż nie jesteś upragnionym synem, wcale nie jesteś gorsza, potem rówieśnikom, że nie dorastają ci do pięt, a następnie namolnym amantom, że z tobą wcale nie będzie tak łatwo, jak z byle dziewką. Koniec końców sprawy wymknęły się spod kontroli i z twojej ręki życie stracił ktoś, kto był twoim pobratymcą. Co teraz zrobisz? Przyznasz się do winy, czy może sprawisz, by każdy świadek zamilknął na wieki? Czy tym razem po raz kolejny będziesz chciała coś udowodnić?

Przyznawane atuty to:
Otwarte wody
Szlachcic
Oburęczność
Mroczny sekret

Na start prócz puli puntów do wydania otrzymujesz również porządnie wykonany młot bojowy, o podstawowym współczynniku obrażeń: +23, który wykonał dla ciebie kowal, gdy w końcu wybrałaś swoją ulubioną broń. Oprócz tego w twoje posiadanie trafia kapitański płaszcz, który jasno przypomina wszystkim, kto rządzi na deskach Gniewu Pyke i co grozi tym, którzy zdecydują się na niesubordynację. Doaje ci bonus +5 w przypadku rzutów na charyzmę wobec osób rangą niższą od ciebie (pospólstwo, marynarze, służba, etc.).

Powrót do góry Go down
 
Liadan Greyjoy
Powrót do góry 
Strona 1 z 1
 Similar topics
-
» Liadan Greyjoy
» Gwennara Greyjoy
» Laerra Greyjoy
» Laerra Greyjoy
» Theobald Greyjoy

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Uczta dla Wron :: Żelaźni-
Skocz do: